Rozdział 69

James pędził co sił w nogach, mijając kolejne uliczki. W ręku miał wiadomość od Syriusza.
Skręcił gwałtownie i poczuł silne uderzenie. Upadając, przeklną siarczyście.
- James?
- Remus?
- Co tu robisz? – spytali równocześnie, podnosząc się. Lupin odwrócił zakłopotany głowę.
- Idę do Syriusza – powiedział krótko – A ty?
- Też do niego idę – stwierdził James, lekko zmieszany, przeklinając w duchu – To w końcu mój przyjaciel.
- Mój też – przypomniał szybko Remus, myśląc gorączkowo jak pozbyć się Jamesa, którego obecność nie była mu na rękę – Jakoś się bardzo do niego spieszysz.
- Bo… Tęskniłem – wymamrotał James, a Remus wzruszył ramionami – Ty też się spieszyłeś – zmienił szybko temat.
- Ja… ja też tęskniłem… - burknął krótko – Mam do tego pełne prawo… Prawda?
- James? Remus? Co wy tu robicie? – zza rogu, wyszła zziajana Lily. James jęknął w duchu, a Remus szybko wzruszył ramionami.
- Idziemy odwiedzić przyjaciela… - wybełkotał James - … ponieważ…
- Tęsknimy – wpadł mu w słowo Remus i obaj przeklęli go w myślach za głupotę. Lily podniosła brwi, spojrzała na swojego męża i jęknęła.
- Chcesz wydać Lauren! – rzuciła oskarżycielsko.
- Nie, nie chcę! – zaprotestowali równocześnie Remus i James, a potem spojrzeli na siebie zdziwieni – Wiesz o Lauren!?
- Ty wiesz o Lauren? Skąd? – spytała Remusa Lily – A ty obiecałeś nic nie mówić!
- Nie trudno zauważyć – prychnął Remus – Długo wiesz?
- A ty? – spytał szybko James – Jak mam nie mówić, to mój przyjaciel, a Lauren nie robi nic…
- Nie wierzę jej, że sama mu powie – dodał Remus – Była u mnie?
- Była u ciebie!? Kiedy? – rzuciła się do niego Lily, a Potter zmarszczył brwi.
- To stąd wiedziała…
- U ciebie też była? Czemu nic nie powiedziałeś? – oburzyła się Lily – Moment, zaraz, spokojnie.
- Nie powstrzymasz mnie, powiem mu. A jeśli ja tego nie zrobię, zrobi to Remus – powiedział stanowczo James. Lupin pokiwał z powagą głową.
- Nie powiecie mu nic, bo już wie – przerwała im zirytowana Lily – Przed chwilą u niego byłam…
- Byłaś? Dlaczego? Powiedziałaś mu? – spytał zszokowany James, a Lily potrząsnęła głową.
- Powiedziała mu gdzie jest i żeby do niej jechał – wyjaśniła krótko – Nie będę załatwiała za nich ich spraw…
- A skąd pewność, że to zrobi? – zapytał z powątpiewaniem James, któremu ciężko było uwierzyć, że Syriusz zechce teraz jechać do Lauren.
- Ma wybór – wzruszyła ramionami – Jeśli nie pojedzie, to będzie jego sprawa. Chodźcie – dodała łagodnie – nic tu po nas.
Spojrzeli na siebie niepewnie, ale w końcu zgodzili się iść za Lily.

Niebo przeszył piorun, rozległ się huk łamanych drzew a zaraz potem ziemia zadrżała. I nastała cisza.
Lauren podeszła do okna i drżącymi rękami zaczęła szarpać się z zamknięciem. Stary zamek skrzypiał przeraźliwie, ale nie chciał ustąpić i dać się zamknąć. Serce waliło jej jak ogłupiałe, dziecko ruszało niespokojnie a burza za oknem była coraz bliżej. Na razie padało słabo, ale Lauren była pewna, że to tylko kwestia czasu, żeby rozpętała się nawałnica. Niebo ponownie przeszył piorun. Odskoczyła od okna i skuliła się w fotelu, okrywając szczelnie kocem.
Burz panicznie bała się odkąd tylko skończyła trzy lata. Nawet najmniejszy grzmot przyprawiał ją o palpitacje serca a to, co działo się teraz za oknem, paraliżowało ją od czubków palców po końce włosów.
Zagrzmiało, trochę słabiej niż poprzednio. A potem usłyszała pukanie.
- Dzięki bogu – wyszeptała, zrywając się i odrzucając koc na bok. Najszybciej jak mogła podeszła do drzwi i szybko je otworzyła. Zamarła.

Sam nie był pewny, dlaczego się tu znalazł. Poświęcił ostatnie kilka miesięcy, wmawiając sobie, że stało się dobrze, iż Lauren wyjechała. Tęsknił za nią jak cholera i niczego innego nie pragnął tak bardzo jak tego, żeby wróciła, ale im dłużej jej nie było, tym bardziej tracił nadzieję.
Teraz, nie wiedział nawet co powinien jej powiedzieć. Nie miał pojęcia, jak zareaguje na jego widok, czy w ogóle będzie chciała rozmawiać. Nie był nawet pewny, czy on sam chce rozmawiać.
A jednak przedarł się przez ten cholerny las, w deszczu i przez błoto, żeby teraz, zmoknięty, ubrudzony i przemarznięty, zapukać do drzwi drewnianej chatki.
Minęła dłuższa chwila, nim cokolwiek się wydarzyło. Usłyszał ciężkie kroki odbijające się echem, skrzek otwierającego się zamka i drzwi uchyliły się, a przez szparę wyjrzała do niego Lauren.
Najwidoczniej nie przyszło jej do głowy, żeby wyjrzeć przez okno, kto przyszedł. Jego widok tam bardzo ją zaskoczył, że puściła drzwi, które uchyliły się z jękiem, a on mógł dostrzec całą jej postać.
Poczuł, jak serce podskakuje mu radośnie do gardła. Na jej widok wszystko wróciło – każde wspomnienie, wszystko to co czuł i z czym starał się ostatnimi czasy walczyć. Lauren wyglądała na tak samo poruszoną, jak on. Jej twarz zmieniała się co chwilę, a radość mieszała ze złością.
Otworzył usta, chcąc powiedzieć cokolwiek, omiótł ja spojrzeniem a głos uwiązł mu w gardle. Lauren natychmiast zerknęła w miejsce, w które wpatrywał się Syriusz i przyłożyła ręce do wydatnego brzucha, jakby chcąc ukryć go przed jego wzrokiem. A potem gwałtownie pociągnęła za drzwi, chcąc zamknąć mu je przed nosem.
Nie zdążyła. Tchnięty impulsem złapał je w ostatniej chwili, przytrzymując. Zapomniał o wyrzutach sumienia i argumentach, które chciał wytoczyć na swoją obronę. Teraz czuł narastającą złość, a mina Lauren mówiła mu, że miał ku temu powody.
- Chyba musimy coś sobie wyjaśnić – powiedział krótko, a Lauren potrząsnęła głową.
- Nie mam najmniejszego zamiaru cię słuchać – odpowiedziała chłodno, nie patrząc mu w oczy i spróbowała zamknąć drzwi. Bezskutecznie.
- Musimy coś sobie wyjaśnić – powtórzył. Szarpnęła drzwiami jeszcze raz, a kiedy nic nie wskórała, odwróciła się na pięcie i najszybciej, jak to tylko było możliwe odeszła w głąb domu. Wszedł za nią.
Kątem oka zauważył, jak niebo przeciął świetlisty piorun. Burza, miała się rozpętać nie tylko w domu.
Patrzył, jak siada na jednym z krzeseł, układając dłonie na brzuchu. Nie patrzyła w jego stronę – wzrok wpiła gdzieś wysoko w sufit i ani myślała, żeby go odwrócić.
- Lauren, posłuchaj… - zaczął, bezskutecznie próbując zwrócić jej uwagę – Lauren.
- Nie chcę z tobą rozmawiać – powiedziała twardo, zaciskając usta w cienką linię – Wyjdź, bo tylko tracisz czas.
- Nie wyjdę – odpowiedział zdenerwowany – Skoro nie chcesz słuchać mnie, to może chociaż powiesz, kiedy chciałaś powiedzieć mi o tym?
Spojrzała na niego z oburzeniem, jakby obraził ją fakt, że powiedział <i>to</i>, na dziecko.
- Wyjdź – powtórzyła, a nozdrza zadrżały jej groźnie.
Rozległ się grzmot, a niebo znów przeszył piorun. Lauren wzdrygnęła się – nie cierpiała burz.
- Nigdzie nie idę – oznajmił Syriusz, akcentując dokładnie każde słowo. Może kiedyś by wyszedł, poddając się. Może zrobiłby to nawet dziś, gdyby nie to, jak bardzo dotknął go fakt, że zataiła przed nim tak ważną rzecz. Cokolwiek by nie zrobił, nie miała takiego prawa.
Wstała, złapała za szal leżący na oparciu krzesła.
- W takim razie ja wyjdę – powiedziała chłodno, okrywając się – To nie jest jedyny dom w okolicy.
Patrzył z powątpiewaniem, jak wychodzi, zatrzaskując za sobą drzwi. Może i domy w okolicy były, najbliższy był jednak oddalony kilkanaście minut drogi, a pogoda za oknem pozwalała mu sądzić, że Lauren nie oddali się nawet o kilka metrów.
Podszedł do indeksu kuchennego, rozglądając się za kubkami. Machnął różdżką, wstawiając wodę. Rozległ się grzmot.
- Trzy… Dwa… Jeden – odliczył znudzony, a drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadła Lauren, zmoczona, wściekła i przerażona, zamykając za sobą drzwi na wszystkie spusty – Wstawiłem herbatę.
Obrzuciła go krótkim spojrzeniem.
- Nienawidzę cię – mruknęła, zdejmując szal i rzucając go na łóżko i sama siadła na jego brzegu. Popatrzył na nią dziwnie i zrobił coś, czego się nie spodziewała. Ruszył ku drzwiom – Co robisz? – zapytała lekko zbita z tropu.
- Wychodzę – powiedział, wzruszając ramionami – Nic tu nie wskóram, nie chcesz ze mną rozmawiać.
Jego dłoń dotknęła klamki.
- Ale… Jest burza – wyszeptała, oszołomiona samą myślą że chce teraz wyjść – Nie możesz wyjść.
- Nie boję się burz – powiedział obojętnie, rzucając jej krótkie spojrzenie. Mierzyła go przerażonym spojrzeniem.
- Nie możesz wyjść – powtórzyła, jakby tłumaczyła mu banalnie prostą rzecz – Jest burza… Nie zostawiaj mnie samej, do cholery! – krzyknęła z paniką w głosie, gdy za oknem znów rozległ się grzmot.
- Trudno cię zadowolić – oznajmił, odchodząc od drzwi – Porozmawiasz ze mną?
- Nie.
Czując, że powoli traci cierpliwość, opadł na krzesło. Wiedział, że z nim porozmawia – prędzej czy później. Wstała, podeszła do blatu na którym stały kubki i zajęła się przygotowywaniem herbaty. Wykorzystał to, żeby jej się dokładnie przyjrzeć.  Pomimo złości, wymalowanej na jej twarzy, promieniała. Miał wrażenie, że jeszcze nigdy dotąd nie wyglądała tak pięknie, jak w tej chwili.
Podniósł się, ale nie odważył podejść bliżej. Roztarł ręce, który zmarzły mu w czasie drogi i odwrócił wzrok, kiedy podniosła głowę.
- Jesteś głodny? – zapytała od niechcenia i natychmiast skarciła się w myślach za to, że w ogóle zawraca sobie nim głowę. Syriusz dostrzegł, że jej twarz na chwilę zmieniła wyraz, ale nic nie powiedział. Zamiast tego przeszedł kilka kroków w stronę okna, wyglądając przez nie. Zapowiadało się, że spędzą razem tu kilka godzin, bo rozpadało się na dobre.

Deszcz bębnił głośno w dach domu. Na zewnątrz szalała prawdziwa zawieja – wiatr wywijał drzewa we wszystkie strony, niebo lśniło od piorunów a zlewa ledwo pozwalała dostrzec cokolwiek poza ścianą deszczu.
W domu nie było lepiej. Okiennice, szarpane zawieją raz po raz uderzały o siebie, robiąc jeszcze większy hałas. Światło migało, gasnąc co jakiś czas, a podłoga kilka razy zatrzęsła się lekko od grzmotu. Syriuszowi ledwo udało zamknąć się wszystkie okna, zasługując sobie na ciche <i>dzięki</i> ze strony Lauren.
Siedzieli oddaleni od siebie najbardziej, jak to tylko możliwe. Lauren zatonęła w fotelu przy kominku, który tlił się lekkim żarem, a Syriusz usiadł na kanapie i zapatrzył się w milczeniu w okno.
Wzdrygnął się, kiedy rozległ się kolejny grzmot. Zerknął ukradkiem w stronę Lauren, która wyglądała, jakby była bliska zasłabnięcia. Skuliwszy się w sobie najbardziej, jak tylko umożliwiał jej brzuch, trzęsła się, gryząc skórki paznokci. Była przerażona.
- Chodź tu – powiedział w końcu, nie mogąc już dłużej znieść tego widoku. Potrząsnęła głową – Chodź tu.
- Nie.
Westchnął, a kiedy rozległ się kolejny huk, a Lauren podskoczyła, powtórzył.
- Nie bądź głupia, wiem, że się boisz. Chodź tu.
- Nie boję się – wyszeptała drążącym głosem, krzywiąc się, gdy niebo zaświeciło się bladym blaskiem. Prychnął.
- Chodź tu w tej chwili! – nie wytrzymał, zdenerwowany. Wygramoliła się niezdarnie z fotela i z miną obrażonego dziecka, podeszła do sofy i opadła na nią, w znacznej odległości od Syriusza.
Czując, jak cala ta sytuacja zaczyna go bawić, pokręcił głową z politowaniem. Doskonale wiedział, że prędzej czy później nie wytrzyma i zbliży się. I nie wynikało to w żaden sposób z pewności siebie. Nie mylił się ani trochę.
Rozległ się ogłuszający huk, trzask i błysk, a Lauren doskoczyła do niego z piskiem, ukrywając twarz w jego piersi. Takiego obrotu spraw się nie spodziewał.
Poczuł, jak robi mu się ciepło. Jej zapach uderzył mu do nozdrzy, sprawiając przyjemność większą, niż się tego spodziewał. Czuł, jak serce wali jej jak oszalałe, a ciało drży ze strachu.
Powoli, starając się jej nie spłoszyć, przyciągnął jej bliżej siebie, obejmując ramieniem i spojrzał z uwagą, czekając na reakcję. Zbyt przejęta burzą, żeby zwrócić uwagę na bliskość, przylgnęła bliżej.

Nie miał pojęcia, jak długo tak siedzieli. Pogoda powoli poprawiała się – odgłos burzy zdawał się dochodzić bardziej z oddali – a Lauren uspokoiła się. Nie odważyła się jednak ruszyć.
W końcu – może minęło pół godziny, może więcej – delikatnie wyswobodziła się z jego uścisku i wstała. Obserwował, jak podchodzi do okna i wygląda przez nie, gładząc brzuch.
- Też się boi – wyszeptała nagle, nie odwracając się.
- Co?
- Boi się – powtórzyła łagodnie, patrząc na niego przez ramię – Dziecko.
- Skąd wiesz? – zapytał, oszołomiony tym nagłym wyznaniem. Jej twarz rozjaśnił cień uśmiechu. Teraz była jeszcze spokojniejsza niż dotąd.
- Czuję – odpowiedziała i nie czekając aż coś powie, wróciła na sofę i usiadła na brzegu – Jest bardzo niespokojne… Patrz.
Ujęła jego dłoń i położyła ją na brzuchu, obserwując uważnie to miejsce.
- To… - zabrakło mu słów. Podniósł głowę, patrząc na nią z mieszaniną zachwytu i zaskoczenia - …niesamowite.
Pokiwała głową, rozpromieniona.
- Lubi dotyk – wyszeptała – i głos. Jest wtedy spokojne. Czasem muszę mówić do niego cały czas, inaczej okropnie się wierci…
Siedział, niezdolny do powiedzenia czegokolwiek. Odgarnęła włosy z twarzy, obserwując go z uwagą.
- Chciałam ci powiedzieć – podjęła nagle, nie odrywając od niego wzroku – Naprawdę, chciałam to zrobić. Przyszłam wtedy tylko po to… Chciałam ci powiedzieć. Ale ty zerwałeś się, powiedziałeś, że zaraz wrócisz a potem… - twarz spochmurniała jej. Syriusz natychmiast zabrał rękę z brzucha – usłyszałam szamotaninę, krzyki…  Myślałam, że stało się coś złego, chciałam się upewnić i…
Urwała. Syriusz zacisnął powieki.
- Nie mogłam tam zostać – mówienie, sprawiało jej teraz dużo trudności. Głos drżał, a Lauren wpatrywała się natarczywie w twarz Syriusza – Po prostu nie mogłam… Może gdybyś powiedział mi to sam, prosto w twarz wtedy… ale nie mogłam. Nie w ten sposób.
- Miałem ci powiedzieć – powiedział zachrypnięty – Uwierz, że miałem to zrobić, ale nawet nie miałem takiej szansy… Cholera, nic nie pamiętałem! Przypomniałem akurat wtedy, gdy przyszła Charlie, musiałem się upewnić… Ale jak wróciłem, ciebie nie było…
Teraz nie patrzyła w jego stronę. Zacisnęła wargi, odwracając głowę i próbując za wszelką cenę nie płakać. Nie mogła tego zrobić, nie teraz, nie tutaj i nie przy nim.
- Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić – kontynuował, przypatrując się jej z uwagą – Nigdy, rozumiesz?
Odważył się dotknąć jej policzka. Drgnęła, ale nie odsunęła się. Nie potrafiła tego zrobić. Nie potrafiła zrobić nic – siedziała nieruchomo, zaciskając kurczowo usta w cienką linię, niezdolna do niczego. Chociaż wszystko wróciło, każde wspomnienie, każda wylana łza teraz o wiele trudniej było jej go nienawidzić. Dziecko drgnęło, a Lauren automatycznie położyła dłoń brzuchu, gładząc go uspakajająco.
- Wróć ze mną do Londynu – poprosił nagle, tak cicho, że nie był pewny czy głos wydobył się z jego gardła – Zabiorę cię do rodziców, nie będziesz musiała nic robić, tylko… tylko bądź bliżej. Proszę.
Powoli, nie patrząc w jego stronę, kiwnęła głową. Odetchnął z ulgą, pocierając oczy.

Pchnął furtkę, przepuszczając ją przodem i biorąc bagaż. Uśmiechnęła się w podzięce i bardzo powoli przeszła ogródkiem w stronę wejścia. Z domu dobiegł ją podniecony krzyk Lisy i lada moment drzwi otworzyły się, a kobieta wybiegła z domu, rzucając się na córkę. Syriusz postawił walizki przed wejściem, kiwnął głową do Lisy i odwrócił się, obracając na chwilę, by rzucić ostatnie spojrzenie na Lauren, która weszła już do domu, witana przez ojca.
Syriusz przeszedł do furtki, gdy dogoniła go Lisa.
- Dziękuję – wyszeptała, kładąc rękę na jego ramieniu – Dziękuję, że ją przekonałeś.
Uśmiechnęła się pogodnie, odwróciła i pobiegła do domu. Syriusz patrzył lekko oszołomiony za kobietą, po czym doszedł do wniosku, że tych kobiet widocznie nie da się zrozumieć i odszedł. Wydarzenia dzisiejszego dnia, dopiero zaczęły do niego docierać.

Teleportował się z cichym trzaskiem i rozejrzał uważnie dookoła.
- Spóźniłeś się – usłyszał za swoimi plecami. Odwrócił się, zaciskając w kieszeni palce na różdżkę. Bracia Lestrange stali wsparci o filar, lustrując go uważnym spojrzeniem.
- Nie mogłem być wcześniej – powiedział chłodno – Miałem robotę.
- Nie musisz się nam tłumaczyć – prychnął z pogardą Rudolf – Czarny Pan chce cię widzieć. Już
Wyminął ich bez słowa. Gdy pchał mosiężne drzwi, usłyszał w oddali kpiące rechoty braci Lestrange. Nie spodobało mu się to ani trochę – w tak dobry humor tych dwóch wprowadzić mogła tylko czyjaś rychła śmierć.
- Chciałeś mnie widzieć, panie – powiedział cicho, wchodząc do środka. Voldemort stał przy oknie, odwrócony do niego tyłem tak, że Siever nie mógł dostrzec jego twarzy.
- Spóźniłeś się – odezwał się Voldemort – Dlaczego?
- Udało mi się rzucić Imperiusa na Piusa Conwella – odpowiedział Siever, wpatrując się z uwagą w plecy Voldemorta.
- Bardzo dobrze – powiedział, a Siever wyczuł w jego głosie, że wcale go w tej chwili to nie obchodzi – Mam zmartwienie, Sieverze.
- Jakie, mój panie?
- Wśród nas jest zdrajca.
Siever poczuł, jak krew odpływa mu od głowy a serce zabiło tysiąckrotnie szybciej. Z trudem panował nad głosem, gdy spytał.
- Dlaczego tak uważasz, panie?
- Ludzie Dumbledora czekali na nas przed domem Hankinsów. Udaremnili atak, który planowałem od tygodni. Ktoś mnie zdradził.
- Kilka tygodni temu, auror Moody złapał kilku z nas, być może… - zaczął Siever, ale Voldemort mu przerwał, odwracając się do niego błyskawicznie.
- Żaden z nich nie miał pojęcia o moich planach – wycedził, podchodząc do Sievera wolno – Wtajemniczyłem w mój plan tylko ścisły krąg najbardziej zaufanych. Dowiedz się, kto zdradza i zadbaj, by więcej nie powiedział słowa.
Zaszumiało mu w głowie. Dorcas…
- Dlaczego ja? – spytał beznamiętnie, a gdy Voldemort nic nie powiedział, kiwnął krótko głową – Oczywiście, panie. To wszystko?
- Możesz odejść.
Siever wyszedł, czując, że powoli traci grunt pod nogami. On wiedział. To koniec…
Gdy tylko drzwi zamknęły się za nim, Lord Voldemort wyszedł i zwrócił się do czekających braci Lestrange.
- Idźcie za nim – polecił krótko. Kiwnęli głowami i natychmiast podążyli za Sieverem, zostawiając Voldemorta samego.

- On wie – powiedział kiedy Dorcas zamknęła drzwi – Wie, że ktoś zdradza. Kazał mi się tym zająć…
Zakryła usta dłonią. Do oczu natychmiast nabiegły łzy. Zachłysnęła się powietrzem. Świat zawirował.
- To… To nic – wyszeptała, próbując powstrzymać drżenie głosu – Przecież… Wiedziałam, że to się kiedyś wyda. Ja… Byłam na to gotowa…
- Coś wymyślimy – powiedział, podchodząc do niej i przyciągając do siebie. Podniosła wzrok i spojrzała na niego wielkimi oczami.
- Tu nie ma co wymyślać – wyszeptała  - Zrobisz to, co musisz.
- Zwariowałaś!? – odepchnął ją od siebie i zaczął chodzić w jedną i drugą stronę – Dlaczego ci to w ogóle przyszło do głowy?
- Masz jakiś inny pomysł? – spytała cicho – Jeśli się dowie i tak mnie zabije. Wolę, żebyś zrobił to ty…
- Nie ma mowy – odpowiedział stanowczo. Dorcas zmarszczył brwi. Po raz pierwszy widziała, żeby tak naprawdę stracił nad sobą panowanie. Dotąd zawsze, jak bardzo byłby wzburzony, miał na sobie maskę opanowania, której nie dało się pod żadnym pozorem zerwać. Zimną, obojętną, bezuczuciową. Teraz była tylko cienka powłoka, pełna przerażenia, paniki i rozpaczy. To było tak żałosne, smutne oblicze Sievera, jakiego Dorcas nigdy wcześniej nie widziała i nawet nie przypuszczała, by mogło istnieć.
- Zabiłeś już wiele osób, jedna więcej nie zrobi ci różnicy – wyszeptała, kuląc kolana pod brodę. Doskoczył do niej w mgnieniu oka.
- Zrobi, jeśli to będziesz ty – powiedział stanowczo, łapiąc dłonie w jej w twarz – Wymyślę coś. Znajdę kogoś innego i…
- Nie pozwolę ci poświęcić niewinnego człowieka…
- Oni wszyscy razem wzięci nie zasługują by żyć tak bardzo jak ty.
- Tylko ty tak uważasz – wyszeptała, gładząc łagodnie jego policzek – Jeśli wyjdzie na jaw, że wiedziałeś, zginiemy oboje…
- Wolę to – powiedział szybko – Nie podniosę na ciebie różdżki…
- Mówisz żałosne, niepodobne do ciebie rzeczy – uśmiechnęła się smutno. Nagle poczuła się bardziej spokojna niż kiedykolwiek przez całe swoje życie. Wiedziała już co ją czeka, stała przed faktem prawie dokonanym i wcale się tego nie bała. Świadomość nadchodzącej śmierci nie była teraz ważna, teraz najważniejszym było dla niej, by go ochronić. A mogła to zrobić – Weź się w garść bo pomyślę, że stałeś się słaby. Nie jesteś słaby, Siever. Oboje o tym wiemy. Możesz to zrobić.
- Ale nie chcę – stwierdził surowo. Powoli znów przybierał maskę, którą oglądała na co dzień – To ty jesteś słaba, chcesz się poddać. Zawsze walczyłaś.
- Ale teraz to nie ma sensu – powiedziała – Nie wygramy z nim! Jeśli jedno z nas może ocalić drugie, wolę zginąć z twojej ręki niż pozwolić by zabili cię z mojego powodu!
Przybliżyła się do niego i spojrzała prosto w twarz.
- Wolę zachować resztki honoru jaki mi został i stanąć ze śmiercią twarzą w twarz przygotowana i wyprostowana, niż dać się mu się poniżyć. On tego chce, Siever – wyszeptała – Zrób dla mnie chociaż tyle…
Wpatrywał się w nią z uwagą, zaciskając mocno usta.

Rudolf i Rebastian zatrzymali się, obserwując zza krzaka jak Siever Pones wchodzi do domu, w którym już kiedyś byli.
- Co on robi u Meadows? – spytał Rudolf brata, który zmarszczył brwi – Powiadom Czarnego Pana, ja będę tu czekał aż wyjdzie.
Rebastian kiwnął głową i aportował się z cichym trzaskiem, zostawiając brata samego.
Dziesięć minut później, Rebastian powrócił, jednak już nie sam.

Musnęła ustami jego usta. Ich wargi zetknęły się zaledwie brzegami – tak subtelnie, ostrożnie i delikatnie nie całowała go jeszcze nigdy. Dotąd łączyły ich pełne namiętności, szaleństwa i pożądania pocałunki tymczasem teraz zupełnie brakowało w nim tego wszystkiego.
- Proszę – wyszeptała rozpaczliwie do jego ucha – Błagam…
- Nie mogę – powiedział głośno, obejmując ją w pasie i przyciągając do siebie – Nie mogę tego zrobić. Nie każ mi.
- Możesz – szepnęła, znów muskając go ustami – Nie jesteś tchórzem…
- Cóż za wzruszająca scena.
Poderwali się na równe nogi. Rebastian i Rudolf Lastrange stali w progu, przypatrując się im z nieukrywaną kpiną.
- Przyszedłeś prosić swoją dziwkę o pomoc?
Siever zerwał się na równe nogi, wyszarpując różdżkę z kieszeni. Dorcas złapała go za ramię, próbując powstrzymać.
- Spokój – usłyszeli i nagle zapadła głucha cisza. Do pokoju wszedł powoli Lord Voldemort, rozglądając się bez zainteresowania dookoła – Nie chcę zbytniego przelewu krwi.
Dorcas przełknęła ślinę, czując jak serce bije jej niczym oszalałe.
- Błagam – wyszeptała do ucha Sievera – Błagam, pomóż mi…
Przymknął powieki, osłaniając ją dyskretnie całym swoim ciałem. Nie zamierzał jej wydać, nawet, gdyby miałoby go to kosztować życie. Podjął już decyzję – był jej to winny za wszystko, co zrobił jej dotąd.
- Nie cieszy mnie to, co muszę zrobić – powiedział Voldemort, obracając między palcami różdżkę. Dorcas przylgnęła bliżej, przymykając powieki. Ledwo trzymała się na nogach. Pragnęła, żeby ten koszmar w końcu się skończył – Nie toleruję jednak nielojalności.
Dorcas otworzyła oczy, zdeterminowana by zachować siłę. Teraz nie mogła się już wycofać. Jednak różdżka nie celowała w nią, ale w Sievera.
- Nie – powiedziała tak stanowczo, że ją samą to zadziwiło – Nie!
- Nie? – Voldemort spojrzał na nią zdziwiony. Mówił tak cicho, że trudno było go dosłyszeć – A to dlaczego?
- On nic nie zrobił – Wyszła na przód, mijając zgrabnie rękę Sievera, który próbował ją powstrzymać – To ja zdradzałam, nie on. To ja donosiłam dla Dumbledora.
Zapadła głucha cisza. Voldemort przeszywał ją uważnie spojrzeniem, nadal celując różdżką w Sievera, który wpatrywał się w Dorcas z rosnącą rozpaczą zastanawiając się co zrobić, by ją ocalić. Bracia Lestrange wyglądali na rozbawieni całą sytuacją.
- Ty? – spytał z kpiną w głosie.
- Tak, ja  - odpowiedziała, obracając się by spojrzeć na Sievera. Otwierał już usta ale pod wpływem jej spojrzenia nie wydobył z siebie żadnego głosu - On o niczym nie wiedział.
- To prawda? – Voldemort przeniósł wzrok na mężczyznę, który jednak na niego nie patrzył. Czarnemu Panu wystarczyła chwila, by pojąć co się dzieje. Machnął leniwie różdżka.

Moment, gdy promień zielonego światła przebiegł odległość między różdżką a piersią Dorcas trwał w rzeczywistości kilka krótkich sekund. Dla niej, przeciągało się to wieczność – odwróciła wzrok i od razu napotkała pełne przerażenia spojrzenie Sievera, którego usta układały się w nieme „nie”.  Delikatny uśmiech rozjaśniał jej twarz, gdy śmiercionośne zaklęcie ją trafiło. A potem po prostu upadła.
Cały czas widział jej spojrzenie. Nie mógł nic zrobić, nie miał czasu a wszystko to, co się w około działo, działo się zbyt szybko. Zawiódł, nie zdołał jej ocalić.
- Idziemy – Rudolf złapał go za ramię i siłą zaczął wyciągać z domu. Rebastian wyszarpnął mu szybko różdżkę z dłoni. Niebo przeszywał już iskrzący się w ciemności mroczny znak. Spojrzał na jej nieruchome ciało i szarpnął się w tamtą stronę, jednak Lestarnege był zbyt silny. A może to po prostu on był słaby – Jesteś prawdziwym ślizgonem, Pones – powiedział do niego Rudolf – Tylko taka szuja, pozwoliłaby zabić niewinną osobę w zamian za swoją skórę.
Dopiero po chwili doszło do niego, co powiedział. Zatrzymał się w pół kroku.
- Co?
- Wszyscy wiedzą, że to ty donosiłeś – powiedział z parszywym uśmiechem. Widać było, że bardzo dobrze się bawi – Ale żaden z ciebie człowiek Dumbledora, skoro pozwoliłeś się dać jej zabić. Wielka szkoda tylko, że jej „szlachetna” ofiara pójdzie na marne – zarechotał, pchając go przed siebie.

Czarny Pan posiadł wiele pożytecznych cech. Jedną z nich, była przenikliwość – nie jednokrotnie wystarczała ona, by przejrzeć zamiary przeciwnika nawet bez używania oklumencji. Tym razem nie musiał się wcale wysilać – próby tych dwojga, by ukryć prawdę były żałosne.
Szkoda mu było zabijać Dorcas - dotąd spisywała się bardzo dobrze, była jego łącznikiem z tym, co planował Dumbledore i nie jednokrotnie pomogła przeciwdziałać jakiemuś kroku starca. Ale miała słaby punkt – zakochała się, a Voldemort wiedział, że kiedy zabije Ponesa stanie się dla niego bezużyteczna. Skoro była na tyle głupia i nawiana, że wzięła winę na siebie, nie mogła mu dłużej dobrze służyć. Być może jej śmierć nie była konieczna, ale jej życie też nie było nie do zastąpienia.
Wpatrywał się z uwagą w Sievera, czekając aż bracia Lestrange skończą się zabawiać. Sam nie miał ochoty tego robić – każda konieczność zlikwidowania czarodzieja czystej krwi, bardzo go dotykała a dziś, musiał się ich pozbyć dwoje.
Skrzywił się. Obserwowanie powoli zaczynało go męczyć. Podniósł się i podszedł do leżącego na podłodze mężczyzny. W każdej innej sytuacji pewnie okazałby litość i po prostu go zabił. Jednak nie tym razem.
- Gdy wam się znudzi, posprzątajcie – powiedział do braci Lestrange i po prostu wyszedł, odprowadzany żałosnymi jękami.

Lily przeciągnęła się wygodnie i spojrzała znudzona na okno, za którym powoli wyłaniał się dziwny, nieforemny kształt. Poderwała się i wpuściła do środka sowę, która zatoczyła koło i wyleciała przez otwarte okno, zostawiając list na łóżko.
- Od Lauren – powiedziała do Jamesa, który z zaciekawieniem patrzył na żonę – Jest u rodziców – dodała z uśmiechem – Syriusz ją zabrał.
- W końcu – odetchnął James – To zaczynało być irytujące.
Ułożyła się obok niego.
- Myślisz, że jeszcze będą razem po tym wszystkim? – spytała go nagle, zaciskając lekko usta. James zmarszczył brwi.
- Trudno powiedzieć… Po nich chyba wszystkiego można się spodziewać…
Urwał. Tuż przed nimi zmaterializował się srebrzysty lis, przemawiając głosem Moodyego.
- Jesteście potrzebni. Był atak.

Syriusz skrzywił się mimo woli. Mało znał Dorcas – wiedział ją kilka razy w czasie zebrań Zakonu, zazwyczaj siedziała milcząc przez prawie cały czas. A wiadomość o jej śmierci była jedną z najbardziej przykrych, jakie przyszły w ostatnim czasie.
- Co się stało? – zapytał James podchodząc do Becky, która przypatrywała się mrocznemu znakowi na niebie.
- Siostra ją znalazła – wyszeptała ciężko nie odwracając wzroku – To już było… Lubiłam ją…
Syriusz rozejrzał się dookoła, próbując odwrócić myśli od znaku na niebie. Zmarszczył brwi, widząc zbyt znajomą postać, siedzącą na progu skuloną.
- Jest tu? Jej siostra? – zapytał się szybko Becky, a ta spojrzała na niego nieprzytomnie i powiodła spojrzeniem tam, gdzie patrzył Syriusz.
- Ta… To ona – powiedziała cicho – Charlotte… Czy coś w tym rodzaju. Nie znam jej.
- Charlie – poprawił automatycznie Syriusz – To Charlie.
Lily i James jak na komendę spojrzeli w tamtym kierunku. Lily westchnęła.
- Nie wiedziałam, że ona… - wyszeptała – Może…
- Zostań – Syriusz zatrzymał ją gestem – Ja pójdę…
- Ale…
- Zostaw – wyszeptał cicho James, obejmując ją ramieniem – On wie co robi… Wracajmy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz