Rozdział 63

Otworzyła drzwi i weszła do środka. W progu przywitał ją uśmiechnięty James. Lily rzuciła się mu na szyję.
- Jak było? – wyszeptał jej do ucha, obejmując mocno. Lily uśmiechnęła się, odsunęła i pocałowała mocno.
- Świetnie… - urwała, odsuwając się – Matko, jak ty wyglądasz! Czułam, że kitujecie, że wszystko jest w porządku… Oh – westchnęła, dotykając jego policzka z czułością – Co się stało?
- To nic poważnego – zapewnił ją szybko. Kątek oka Lily zauważyła Syriusza, wycofującego się ukradkowo – Nie bądź dla niego zbyt surowa, prosiłem go o to…
W odpowiedzi Lily jeszcze raz pocałowała go krótko, wsunęła dłoń w jego dłoń i zaciągnęła do kuchni, gdzie czekał Black. Na jej widok podniósł się i profilaktycznie wycofał z zasięgu ręki.
Przez chwilę mierzyła go surowym spojrzeniem a potem westchnęła.
- Jesteście gorsi niż dzieci – oznajmiła zmęczonym głosem – Macie uściski od Lauren.
Kątek oka zerknęła w kierunku Syriusza. Lauren kazała przekazać uściski, nie wspomniała jednak o tym, kogo one dotyczą – Evans była wiec więcej niż pewna, że Black nie został z tego wykluczony.
- Lily – odezwał się James, podchodząc do narzeczonej – Chcesz nam coś powiedzieć?
- Nie – potrząsnęła głową – Nie zasługujecie na to. Za tą manipulację, jakiej się dopuściliście, nie powiem wam, że mięknie.

Nadszedł 14 luty. Walentynki.
Dzień Zakochanych, uwielbiany przez większość młodych dziewcząt. Od samego rana, wszędzie pełno było zakochanych par, wręczających sobie kartki, kwiaty, spacerujących trzymając się za ręce lub całujących w każdym dostępnym miejscu.
O ile Lily atmosfera Walentynek drażniła, o tyle nie było tajemnicą, że Lauren ten dzień uwielbiała. Od zawsze, nawet teraz, kiedy miała przed sobą perspektywę samotnego wieczoru.
James był nastawiony do 14 lutego tak samo, jak Lily. Nigdy nie lubił tego dnia i nie miał to ulec zmianie, nie wyobrażał sobie jednak, żeby nic nie przygotować. Nie miał powiem pewności, czy Lily nie zmieniła postawy. Wpadł więc na pomysł na tyle uniwersalny, że nic nie stało na przeszkodzie, żeby zrobili to właśnie tego dnia.
Kiedy więc 14 lutego z samego rana, Lily obudziła się, James już nie spał. Powitał ją uśmiechnięty z kubkiem herbaty.
- Nie planuj dziś nic na popołudnie – powiedział łagodnie na przywitanie – O której kończysz?
- O wpół do drugiej… Co będziemy robić? – spytała zaspana, ziewając przeciągle. James uśmiechnął się tajemniczo.
- Zobaczysz. To sekret. Przyjdę po ciebie – dodał z błyskiem w oku.
Lily przez chwilę patrzyła na niego z niepewnością a potem kiwnęła krótko głową, zgadzając się.

Wspięła się na palce i pocałowała go krótko w usta. James uśmiechnął się, objął ją w pasie i przyciągnął bliżej do siebie.
- Dokąd idziemy? – zapytała cicho, łapiąc go za rękę – Jesteś okropnie tajemniczy.
- Bo to tajemnica – zgodził się z nią z szerokim uśmiechem – No ale skoro już zaraz się dowiesz – dodał, kiedy skręcili w uliczkę i stanęli przed Dziurawym Kotłem – Idziemy na Pokątną.
- Domyśliłam się – zaśmiała się Lily – Ale po co?
- Po pierścionek zaręczynowy.
Lily spojrzała na chłopaka zaskoczona. James westchnął i podjął.
- Zgodziłaś się zostać moją żoną, ale zaręczyny są niepełne, dopóki nie dostaniesz pierścionka – wyjaśnił spokojnie – Tak nakazuje tradycja. A ponieważ już wiesz, że chcę się z tobą ożenić a w pobliżu nie ma twojej rozochoconej do pomocy przyjaciółki, która udzieliła by mi rady w kwestii tego jak ma wyglądać i jaki mieć rozmiar, jesteś mi niezbędna.
Lily zachichotała.
- Jestem pewna, że gdybyś napisał do Lauren z prośbą to…
- Napisałem – uśmiechnął się szeroko – I była gotowa zjawić się na każde… Poczekaj, jakich słów użyła… Będę na każde wezwanie, bez względu na to jakie za sobą poniesie to konsekwencje. Uznałem jednak, że będzie lepiej, jeśli załatwimy to sami. Czułbym się nie w porządku wobec Syriusza, gdybym zobaczył się z Lauren.
Lily złapała go za rękę i przyciągnęła do siebie, a potem pocałowała namiętnie.
- Dziękuje – powiedziała ciepło.
- Mam już swojego faworyta – uprzedził ją James – byłem tu kilka dni temu rozejrzeć się, ale musisz zaakceptować wybór i przymierzyć.
Przepuścił ją przez drzwi i weszli do małego sklepiku. Wysokie półki wypełnione były błyszczącymi pierścionkami wszelkiej wielkości, z oczkami najróżniejszych kolorów i wzorów. Za ladą siedział starszy pan, bardzo pomarszczony a na widok Jamesa jego twarz rozszerzyła się w szerokim uśmiechu.
- Pan Potter! Witam uprzejmie, miło pana znów u mnie widzieć – powitał go ciepło i wyszedł zza lady, doskakując do nich – A to pewnie piękna narzeczona, miło mi, Mortimer Quinn do pani usług-  musnął ustami jej dłoń, a Lily zarumieniła się.
 - Lily Evans…
- Zobaczmy, zobaczmy – nie puścił jej ręki tylko dokładnie obejrzał z każdej strony – Tak, będzie idealny, idealny… Proszę za mną.
James pchnął ukochaną lekko do przodu, kiwając żeby poszła za starcem. Nieco zaniepokojona pozwoliła się prowadzić. Mężczyzna zaprowadził ich na zaplecze, pokrzątał się dookoła i podsunął Lily pod nos pudełeczko, otwierając je z cichym skrzypnięciem.
Zaparło jej dech w piersiach bowiem nigdy nie widziała na oczy czegoś tak pięknego.
Obrączka pierścionka była złota, cienka i bardzo delikatna. Ciemnoczerwone oczko tkwiło między płatkami kwiatu lilii, złotymi ze srebrnymi żłobieniami , między którymi przewijał się delikatny srebrny łańcuszek.
- Pani narzeczony długo go szukał – oznajmił mężczyzna z uśmiechem.
- Jest… Jest… wspaniały – wyszeptała oniemiała, a James uśmiechnął się szeroko. Mortimer podał mu pudełeczko, patrząc znacząco na dziewczynę i odsunął się na bok, dając im odrobinę prywatności w tej chwili. James wyjął pierścionek , uklęknął obok Lily i wsunął go delikatnie na jej palec. Pasował idealnie.
Pochyliła się i pocałowała narzeczonego, a potem zwróciła do starca.
- Można u pana zamówić obrączki?

- Nie rozumiem – powiedział James kiedy wyszli ze sklepu – Po co już obrączki?
- Ponieważ – podjęła Lily stając i odgarniając włosy – idziemy zaklepać sobie datę ślubu.
- Myślałem… Myślałem, że pobierzemy się w przyszłym roku.
- Na co mamy czekać? – spytała Lily, stając – zaręczyliśmy się. Oboje wiemy, że chcemy się pobrać. Na co czekać? Chyba, że ty nie…
- Nie – zaprzeczył szybko – Nie, pewnie, że nie ale… Chcesz to zrobić tak szybko? Chodzi mi o to… Terminy pewnie nie są odległe a… Mamy czas.
- Ale ja nie chcę czekać – zatrzymała i spojrzała na niego poważne – Chcę się pobrać tak szybko, jak to będzie tylko możliwe.
- Chodźmy – uścisnął jej rękę, przyciągnął do siebie i objął ramieniem.

Wybiegli z budynku, potykając się w progu. Roześmiali się na głos, ledwo łapiąc oddech.
- To szaleństwo! – zaśmiała się Lily – Za miesiąc będziemy mężem i żoną!
- Równo 28 dni – zgodził się, obejmując ją w pasie – Ale chyba się nie wycofujesz?
- Nie! To będzie najpiękniejsza ceremonia jaką ten świat wdział – uśmiechnęła się  - Cicha, kameralna…
- O ile nie dopuścisz do przygotowań mojej mamy – poprawił ją szybko, a Lily się skrzywiła.
- Faktycznie, z nimi obiema może być kłopot… Coś wymyślę – dodała łagodnie. James odgarnął jej śnieg z czapki.
- Wracajmy do domu. Wieczór jeszcze młody.

Spojrzała z zadowoleniem na przygotowaną kolację, zapaliła świeczki usiadła przy stoliku. A potem poczuła chłód, przebijający przez szparę między drzwiami a podłogą, a na jej ciele pojawiła się gęsia skórka.
Podniosła się, machnęła różdżką a ogień w kominku rozbłysną większym płomieniem. Potem przeszła do szafki, gdzie miała swoje cichy i szybko przebrała jej zawartość, w poszukiwaniu jakiegoś cieplejszego swetra. Gdy nic nie znalazła, wyciągnęła spod łóżka walizkę i otworzyła ją.
Była pewna, że gdzieś tam powinno być jeszcze kilka ciepłych rzeczy, o których dotąd zapomniała. Jej ręka zatrzymała się w powietrzu. Przez moment wpatrywała się w dno kufra jak zahipnotyzowana a potem bardzo powoli wyciągnęła z niego granatowy, wełniany sweter. Powoli przysunęła go do twarzy i wciągnęła powietrze.
Merlinie, nadal był tu jego zapach! Uderzył ją tak mocno, że przez moment miała wrażenie, jakby był obok.
Wspomnienia powróciły jak za dotknięciem magicznej różdżki...

<p><a href="http://www.youtube.com/watch?v=QFIWQnh78gU&feature=BFp&list=WL76603B724B9827A1">muzyka</a></p>
                                                                

- Chłodno tu – oznajmił z powagą Black, rozkładając się na krześle – Nie jesteś za lekko ubrana?
 - Nie, jest w porządku – powiedziała z uśmiechem Lauren, wyjmując podręczniki z torby – Dziękuję, że chcesz mi pomóc.
 - Każdy pretekst dobry, a tak przynajmniej połączmy przyjemne, z pożytecznym – stwierdził, wstając i podchodząc do niej. Złapał ją za dłoń i przyciągnął do swojego policzka – Masz chłodne ręce. Zmarzłaś.
 - Zawsze mam chłodne ręce – zauważyła – Po za tym, czuję, że za chwilę nie będę miała – dodała, z łobuzerskim uśmiechem. Westchnął.
 - Pewnie, że nie będziesz – powiedział, zdejmując sweter – zakładaj.
 - Zgłupiałeś?! Miałam na myśli inną formę rozgrzania! Ubieraj się w tej chwili, jest zimno, zmarzniesz!!
 - Widzisz, przyznajesz, że jest zimno – wytknął jej – Zakładaj, albo sam ci go wcisnę przez głowę. No już, nie będziesz się uczyć zmarznięta, mowy nie ma. Ja jestem stałocieplny.
 - To akurat niemożliwe – zaśmiała się, ale po chwili wahania włożyła ubranie. – Jak będzie ci chłodno, masz powiedzieć, oddam ci.
 - W porządku – zapewnił żarliwie. Była więcej niż pewna, że skłamał – Do roboty.

… Odsunęła sweter od siebie. Nagle powróciło do niej wszystko inne, każde inne wspomnienie ostatniego roku. Jedno po drugim, wypełniały ją całą a obrazy przelatywały przed oczami. Każda spełniona wspólnie chwila, każdy uśmiech, uścisk, pocałunek…
Z wściekłością cisnęła nim w kominek. Ogień natychmiast zaczął trawić miękki materiał. Przez chwilę patrzyła na to z mściwą satysfakcją a potem jęknęła i rzuciła się, żeby go ratować.
Nieroztropnie złapała za rękaw, a ogień od razu dotknął jej dłoni, parząc je boleśnie. Krzyknęła, zabierając rękę i odciągając sweter na bezpieczną odległość.
- Kretynka… - wyszeptała, patrząc ze złością na podnoszone przez ogień ubranie a potem rzuciła okiem na poparzoną dłoń i poczuła jak do oczu cisnął się jej łzy.
Ręka paliła, cała czerwona a na jej powierzchni już pojawiały się pierwsze bąble. Pobiegła do kranu, puściła zimną wodę.
Sama nie wiedziała co ją naszło. Począwszy od tego, że wrzuciła ten przeklęty ciuch do kominka, po próbę ratowania go z ognia. Zwróciła wzrok w tamtą stronę – leżał na podłodze, zaledwie kilka kroków dalej.
Zakręciła wodę i okręciła dłoń kawałkiem ręcznika, nawet na nią nie patrząc i podeszła do ubrania. Nadal było ciepłe, jeden z rękawów miał wypaloną dziurę, bok zwęglił się nico. Wahała się tylko chwilę a potem wsunęła go na siebie.

Dłoń nie dawała jej spokoju. Piekła, paliła boleśnie, puchnąc i czerwieniąc się. Wiedziała, że jeszcze długo będzie odczuwać skutki swojej durnej decyzji – karciła się w myślach cały czas, przyciskając do siebie nadpalony sweter.
Wbrew wszystkiemu, bardzo ją to uspokoiło. Siedziała skulona na łóżku, z brodą wspartą na kolanach. Świeczki już dawno zgasiła, kolacja wystygła a ogień w kominku zaczął dogasać. I zrobiło się cholernie zimno.
A Lauren siedziała skulona, bijąc się w myślami. Być może to wpływ Walentynek, a być może w końcu do tego dojrzała, ale nagle doszło do niej jak bardzo jej go brakuje. Nadpalony sweter, który miała na sobie był tylko namiastką jego obecności, której w tej chwili tak bardzo było jej trzeba.
W tej chwili zapomniała o wszystkich kłopotach i bólu, jakiego ostatnim czasy doznała. W tej chwili pragnęła tylko, żeby stanął w drzwiach z tą swoja cholerną pewnością siebie i był. Była przekonana, że jest teraz gotowa na wszystko.
Podniosła się i podeszła do szafki, w której trzymała wszystkie dokumenty i portfel. Otworzyła go i powoli wsunęła rękę w przegródkę, zamkniętą na zameczek. Po wyjeździe z Londynu wszystkie rzeczy związane z Syriuszem zostawiła u Lily, bądź odesłała do rodziców. Zdjęcie, jedyne, jakie miała zawsze przy sobie, leżało nieruszone w przegródce zamkniętej przed światem. Kiedy go nie oglądała, zupełnie o nim nie pamiętała.
A teraz po przeszło dwóch miesiąc poczuła palącą chęć, żeby na nie spojrzeć. Może to pomoże jej zapanować nad emocjami?
Serce biło jej jak oszalałe, kiedy wyciągała fotografię z portfela. Zatrzymała się w połowie, chowając ją szybko do środka.
- Nie, Lauren – wyszeptała do siebie – nie będziesz wzdychać do zdjęcia.
Zdecydowanym krokiem przeszła do szafki i otworzyła ją pospiesznie i przyciągnęła do siebie torbę. Wyciągnęła rękę…
Ktoś zapukał do drzwi. Zamrugała, sądząc, że jej się to przesłyszało, ale pukanie się powtórzyło. Gość zdawał się być natarczywy bo nim zdołała podnieść się z podłogi, walił w drzwi z całej siły. Machnęła różdżką, chowając torbę i zamykając szafkę.
Z bijącym sercem, czując, że nogi ma jak z waty podeszła do drzwi i zamarła.
- Ty…? – spytała zachrypniętym głosem – Co ty tu robisz?
- Ptaszki ćwierkają, że się podłamujesz – odpowiedział obojętnie Chris, wspierając się o futrynę  - Pomyślałem, że podłamiemy się razem.
Wskazał na butelkę wina, trzymaną pod pachą. Lauren potrząsnęła głową.
- Jakie ptaszki? Nic mi nie jest. I nie piję – dodała, wpuszczając go środka. Chris spojrzał najpierw na nią, potem na stół i rozejrzał się dookoła.
- Eddie – wyjaśnił krótko – Wszystko jest w porządku, masz rację. A rozczochrany włos, nieruszona kolacja i… spalony sweter to tak dla picu… Lauren, na Boga, po cholerę ci spalony sweter?
- Spałam – skłamała, ogarniając dłonią włosy – A sweter się… podpalił.
- Sam? – zapytał rozbawiony podchodząc do niej i ujmując poparzona dłoń – A to nie ma z tym nic wspólnego? Opatrzyłaś to w ogóle?
Zaprzeczyła ruchem głowy, opuszczając nisko głowę. Chris prychnął, wyjął różdżkę i przywołał apteczkę, poczym poprowadził ją na krzesło i zaczął opatrywać dłoń.
- To co z tym swetrem? Podejrzewam, że ręka ma z tym coś wspólnego, co?
- Ratowałam go z kominka…
- Skąd się tam wziął?
- Wrzuciłam go…
- Nie będę wnikać – uznał krótko.
- Co tu robisz? – zapytała po chwili milczenia, kiedy bandażował jej dłoń – I w ogóle skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
- Ptaszki ćwierkały – powiedział wstając – Nie pomyślałabyś, jakie to gaduły. Zwłaszcza gołębie.
- Eddie? – zapytała, obserwując z rozbawieniem, jak Chris wyciąga z szafki kieliszki – Ja nie piję.
- Dlaczego? – spytał zaskoczony, odwracając się do niej – Boisz się mnie?
- Nie mogę – powiedziała krótko, wstając z krzesła i zaczęła zbierać resztki zwęglonego swetra z podłogi – Jestem w ciąży.
- O tym ptaszki nie ćwierkały… - wyrwało mu się, a Lauren spojrzała na surowo.
- O tym ptaszki nie mają prawa wiedzieć, jasne? – powiedziała stanowczo, podchodząc do blatu – Chyba, że kotek chce stracić przyrodzenie. No dobra, to jak tu trafiłeś? Eddie nie wie, gdzie jestem.
- Mówiłaś mi kiedyś o tym miejscu – powiedział krótko, odstawiając butelkę – Mam pamięć do szczegółów, pomyślałem, że sprawdzę.
- Więc czego chcesz? Właściwie  - zmarszczyła brwi, patrząc na niego z uwagą – Dlaczego tu jesteś? Są Walentynki, nie powinieneś spędzać ich z Alice?
- Rozstaliśmy się – powiedział krótko – A ja jestem w celach pokojowych. Pomyślałem, że pogadamy, twoja nieobecność jest dłuższa niż zawsze.
- Będziesz mi wybijać z głowy z powrót – zapytała rozbawiona, wstawiając wodę – Używając jakże logicznych argumentów, mających zapewne ma celu me dobro…
- Wręcz przeciwnie – powiedział, kręcąc głową – Przyszedłem, żeby… Merlinie,  nie wierzę, że to mówię… Wstawić się za niego.
Lauren nie wytrzymała i roześmiała na głos. Nikt dawno tak jej nie rozbawił.
- Ty? Wstawiać się, za Syriusza? Świat się przekręca do góry nogami…
- Tak, masz rację – przytaknął rozbawiony głową.
- Dlaczego? – zapytała, patrząc na niego poważnie – Dlaczego chcesz mu pomóc? Nie lubisz go, nigdy nie lubiłeś i nie masz powodów, żeby to robić. Powinieneś mnie odsuwać od pomysłu powrotu, a nie do niego zachęcać… Jaki masz w tym cel?
- Męska solidarność? – spytał rozbawiony, ale widząc, że ten argument jej nie przekonuje, westchnął – Ty jesteś powodem. Cokolwiek by się nie stało – zawahał się, starając się dobrać odpowiednio słowa.
Było to bardzo trudne, wiedział, że jeśli źle sformułuje swoje myśli, zostanie opacznie zrozumiany. Prawda była taka, że cokolwiek się między nimi wydarzyło, w pewien sposób Lauren nadal była ważna – nie chodziło o to, że nadal chciał z nią być, ale pozostała w nim potrzeba troski o nią.
- Zależy mi, żebyś była szczęśliwa – powiedział w końcu zrezygnowanym tonem – A z nim jesteś szczęśliwa.
- Ależ to naiwne – prychnęła – O co ci chodzi, co?
- Przecież powiedziałem – zirytował się – Jesteśmy przyjaciółmi, pamiętasz? Zachowujemy się jak dorośli ludzie, a ty… Tobie teraz potrzebny przyjaciel, prawda?
- I tak ci nie wierzę – stwierdziła krótko, ale mimo woli się uśmiechnęła – O co poszło z Alice? – spytała po chwili. Chris machnął lekceważąco ręką.
- Szkoda gadać. Zresztą, to nie o mnie mieliśmy rozmawiać.
- Nie powiedziałam, że z tobą porozmawiam – zauważyła a Chris spojrzał na nią z powagą – Nie patrz tak. Niby dlaczego mam cię słuchać, co?
- Bo ja, w przeciwieństwie do twoich przyjaciół mam chociaż średnie pojęcie, jak się czujesz?
- Musiałeś mi to wypomnieć?
- Nie wypominam – zaprzeczył kręcąc głową – Próbuję ci tylko uświadomić, że mam zupełnie inne podejście niż pozostali.
- To było co innego. Byliśmy zupełnie inną parą, w zupełnie innym momencie a ja…
- Nie chrzań, byliśmy ze sobą ponad dwa lata – przerwał jej zirytowany – Mieliśmy prawo ufać sobie o wiele bardziej, niż wy.  Znaczącą różnicą miedzy tymi dwoma przypadkami jest to, że w waszym przypadku w grę wchodziły uczucia, w ich nie.
- Oraz to, że się z nią przespał – dodała z przekąsem. Chris westchnął.
- I to ma aż takie znaczenie? Nie próbuję go bronić, aż tak nisko nie upadłem ale próbuję ci uświadomić tylko, że zaczynasz popadać… w przesadę.
- Co?!
- Jeśli będziesz zwlekała zbyt długo z powrotem w końcu obudzisz się w momencie w którym nie będzie już odwrotu – oznajmił krótko Chris – Zaprzesz się na całego i będzie tylko gorzej. 
Przyglądał się jej z uwagą. Otuliła się mocniej swetrem, który nadal miała na sobie i wpatrzyła się w ogień w kominku, zagryzając dolną wargę.
- Wracaj ze mną do Londynu – powiedział nagle. Doskonale widział, że bije się z myślami i dałby sobie rękę uciąć, że jest na to bardziej gotowa niż kiedykolwiek dotąd – Zabiorę cię do niego.
- Nie – wyszeptała, wpatrując się nadal w ogień – Nie chcę.
- Przestań gadać głupoty – zdenerwował się i natychmiast zamilkł. Nagle zdał sobie sprawę, że w ten sposób niczego nie zdziała, a Lauren może się w każdej chwili zaprzeć, na przekór jemu i wszystkim innym. O ile już tego nie zrobiła. Szybko zmienił więc taktykę, mając nadzieję, że nie jest zbyt późno – Lauren… Są Walentynki.
- No to co? – spytała naburmuszona, odwracając się do niego i patrząc zaskoczona. Chris wyszczerzył zęby.
- Jak to co? Walentynki… Oboje wiemy, że je uwielbiasz. Jesteś romantyczką… Jest coś bardziej romantycznego, niż pogodzenie się w wieczór Walentynek? No… Dalej, przecież tego chcesz.
Przez moment wyglądało, że połknęła przynętę. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami z lekko uchylonymi ustami, jakby bardzo poważnie zastanawiała się nad tym, co powiedział. Zacisnęła dłonie na brzegu swetra i opuściła głowę, rumieniąc się.
- Nie jesteś zła – uświadomił jej łagodnie – Tęsknisz… Spójrz na siebie, siedzisz w nadpalonym swetrze – ujął delikatnie brzeg rękawa i podsunął jej go pod nos.
- Lubię ten sweter… - wyszeptała zawstydzona. Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Wierzę – powiedział cicho – Ale chcesz spędzić ten wieczór, siedząc tutaj w nim ze mną? To naprawdę szczyt twoich marzeń?
- Przestań – zdenerwowała się, wstając – Nie mogę wrócić. Nie mogę, rozumiesz?
- Dlaczego? – spytał rzeczowo, a Lauren odgarnęła nerwowo włosy z twarzy.
- Bo… Bo nie wiem czy…
Zabrakło jej słów. Były chwile, nim Chris przyszedł a nawet i w czasie jego wizyty, kiedy była zdecydowana, żeby wyjść tak jak stoi i wrócić do Syriusza. To była potrzeba tak obezwładniająca, że nic innego się nie liczyło.
Collins uświadomił jej jednak coś bardzo ważnego, o czym wcześniej zapomniała. Były Walentynki. A ona czuła się zwyczajnie samotna i stęskniona. Nie miała pewności, czy kiedy opadnie pył Walentynkowej magii, nie okaże się, że jest zbyt wcześnie i obojgu nie przyjdzie im za to słono zapłacić. Opadła zrezygnowana.
- Nie mogę ryzykować – wyszeptała tylko – Nie mogę ryzykować, że będę tego żałowała.
Patrzył na nią zaskoczony, niezdolny żeby powiedzieć teraz cokolwiek.

Lauren nigdy dotąd nie targały tak sprzeczne emocje jak teraz. Wiedziała, że Chris tego nie rozumie. Nie mógł zrozumieć, bo nie był na jej miejscu. Nie chciała nawet próbować mu tego wyjaśnić. Bo to się działo w niej i było tak skomplikowane, że sama się w tym momentami gubiła.
I nikt nie mógł jej pomóc się z tym uporać. Musiała sobie z tym poradzić sama.
Miała świadomość, że wszyscy którzy starali nakłonić ją do powrotu, mieli dobre intencje. Nie miała im tego za złe – sama pewnie robiła by to samo. Wiedziała, że mogą uważać, że popełnia błąd izolując się i nie pozwalając się nikomu wtrącać.
Ale to wszystko było tak zawiłe, tak trudne, że przytłaczało ją samą, więc jak miała obarczyć tym kogoś innego, skoro sama tego nie rozumiała?
Samotność, jaką teraz wybrała, miała pomóc jej to pojąć. Zdecydowała się na tak radykalny krok, bo wiedziała, że tylko ona może coś zmienić. Musiała to zrobić, bo inaczej nie dałaby sobie z tym rady.
Bała się. Bała się tak bardzo, jak jeszcze nigdy. Bała się swoich uczuć, tego co ją czeka. Wiedziała, że nadejdzie czas, kiedy sama sobie nie da rady i będzie potrzebowała pomocy. Bała się, że dziecku które nosi pod sercem, może się stać coś złego. Bała się, że każda jej zła decyzja, odbije się na tej bogu ducha winnej istocie. Bała się własnego strachu.
Czuła się samotna. Chociaż miała przyjaciół, którzy robili wszystko by jej pomóc, rodzinę która ją wspierała a gdzieś tam Syriusza, który gdyby mu tylko pozwoliła, pomógłby jej bez stęknięcia.  Czuła się samotna ze swoim strachem i emocjami, bo nikt nie pojmował tego, co się z nią teraz działo. Bo nawet gdyby się z tego wszystkiego komuś zwierzyła i tak by tego nie zrozumiał.
Tęskniła. Za rodzicami, siostrami, Lily a nawet – a może zwłaszcza – za Syriuszem. Nie zamierzała udawać, że jest inaczej. Tęskniła za nim każdym calem swojego ciała i niczego innego nie pożądała tak bardzo jak tego, żeby tu teraz z nią był. Chciała zobaczyć jego twarz, usłyszeć głos, poczuć dotyk i smak ust. Pragnęła jego zapewnień że będzie z nią mimo wszystko, że wesprze ją w każdej chwili i zaopiekuje ich dzieckiem. Potrzebowała tego bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ale nie potrafiła zapomnieć. Ile by sobie nie wmawiała, że tamta noc niczego nie zmieniła, nie potrafiła pozbyć się myśli, że był z Charlie. Słuchała zapewnień wszystkich dookoła, że jest dla niego najważniejsza, nie umiała jednak wyrzucić tego z głowy. Ten fakt tkwił jej w pamięci jak drzazga w palcu, boląc przy każdym dotyku.
I jak silna nie byłaby potrzeba, żeby Syriusz tu był, myśl że ją zdradził była silniejsza. Czego by nie zrobiła, nie była gotowa zapomnieć, mimo, że już dawno zrozumiała.
I była wściekła. Odczuwała wściekłość za każdym razem ile razy tylko o tym pomyślała. Była wściekła na Charlie, że tamtego wieczora wyciągnęła go z domu. Była zła na Syriusza, że jej na to pozwolił.  Czuła paraliżującą wściekłość, że go tutaj z nią nie było. I w końcu, była zła na siebie, że nie potrafiła wybaczyć.
To wszystko przytłaczało ją tak bardzo, że momentami nie potrafiła sobie z tym poradzić. A teraz, kiedy Chris wymagał od niej wyjaśnień, nie potrafiła znaleźć nawet słów wytłumaczenia.
Potrząsnęła tylko w milczeniu głową.
- Nie mogę – powiedziała cicho.
Spojrzał na nią podejrzliwie, westchnął znudzony i pokręcił krótko głową z politowaniem.
- Ciebie się jednak nie da zrozumieć.
Zerknął na zegarek i westchnął.
- Muszę iść – powiedział po chwili – Okropnie już późno, a ja mam coś jeszcze do zrobienia…

<p><a href="http://ziellka.wrzuta.pl/audio/654N3KWdvwn/">muzyka</a></p>

Znasz to uczucie, kiedy budzisz się rano i wszystko w koło zdaje się być bardziej kolorowe niż zazwyczaj? Chce ci się wtedy śpiewać i tańczyć, a uśmiech na twojej twarzy jest tak promienny, że mógłby oślepić.
Nie ma nic, co mogłoby zniszczyć ten dzień. Ogarnia cię tak obezwładniające szczęście, że mogłabyś latać.
Mniej więcej tak czuła się tego dnia April Steward.
Od zawsze kochała Walentynki. Ze wszystkich dni w roku to czternasty ulubiony był jednym z jej ulubionych, wygrywając w rankingu tylko z Bożym Narodzeniem i Nocą Duchów.
Kiedy więc rano April zwlekła się z łóżka i spojrzała w kalendarz, jej buzię natychmiast rozjaśnił uśmiech a obudzone współlokatorki jęknęły zbiorowo, świadome tego co zaraz ich spotka.
Wepchnęły dziewczynę jako pierwszą do łazienki i w zorganizowanym pośpiechu opuściły dormitorium, zbierając po drodze kilka swoich rzeczy, poczym rozbiegły się po sąsiednich dormitoriach aby tam się ubrać i umyć.
Kiedy April zastała puste dormitorium westchnęła, że znów sama będzie musiała dbać o dobrego ducha Walentynek nie tylko w Pokoju Wspólnym ale i w całej szkole. Pech chciał, że nigdy nikt nie chciał jej w tym pomagać.
Te Walentynki miały być ponad to nadzwyczajne, bo ostatnie spędzone w Hogwarcie. A tego nie mogła zepsuć nawet zadra w jej delikatnej, malutkiej duszyczce – April była powiem szaleńczo i beznadziejnie zakochana. Odrzuciła więc na bok swoje zbolałe serduszko, uznając, że będzie się o nie martwić piętnastego lutego, złapała za przygotowywane pracowicie od kilku dni czekoladki i już miała wybiec z dormitorium, kiedy do szyby okna zapukała sowa.
Wpuściła ptaka, który upuścił na jej łóżko małą paczuszką, owiniętą czerwonym papierem z doczepionym liścikiem. Najpierw sięgnęła po liścik i okazało się, że zrobiła dobrze.
<i>Od Huncwotów dla April. Otwórz w Wielkiej Sali. Zarejestruj minę McGonagall i dokładnie ją opisz.</i>

W Wielkiej Sali jak zawsze wrzało jak w ulu. Uczniowie mijali się w wejściu, czasem witając krótko, czasem ignorując się całkowicie. Dyrektor siedział przy stole nauczycielskim, zajadając się pieczonymi kiełbaskami i rozmawiając przyciszonym głosem z Profesor McGonagall.
April weszła do Wielkiej Sali i natychmiast usiadła przy stole, ściskając w dłoniach paczuszkę. Palce ślizgały się jej po czerwonej wstążce a ona nie miała odwagi żeby ją rozpakować. W końcu przesłali ją Huncwoci a wiadomo, że po nich można się spodziewać wszystkiego. A jeśli to jakiś wredny żart, albo zemsta Remusa za krzywdy moralne?!
- Co tam masz? – zagadnęła ją Luce Newton, przeżuwając powolnie kawałek tostu – Walentynka?
- Tak jakby… - powiedziała cicho April, do której nie do końca docierało co koleżanka do niej mówi. Newton złapała za prezent i położyła go na stole.
- Otwierałaś? Od kogo? To od niego!? – zapytała podnieconym szeptem. April nie odpowiedziała, wpatrując się z wahaniem w paczkę. Luce potraktowała jej milczenie za zgodę. Najwyraźniej uznała też, że Steward nie ma odwagi otworzyć prezentu, złapała wiec obojętnie za wstążkę i rozwiązała ją.
- Luce, nie! – zdążyła krzyknąć April i rozległ się huk. Całą salę wypełniły kłęby czerwonego dymu i na moment zapadła cisza a potem wybuchła prawdziwa panika. Nim nauczyciele zdecydowali się zareagować, wszystko ustało i nagle dym opadł, zmieniając w czerwone konfetti.
April jęknęła z zachwytem patrząc po Wielkiej Sali, która ustrojona była teraz sercami, kwiatami i wszystkim co z Walentynkami może się kojarzyć.
Nad stołem nauczycielskim zwisł wielki transparent:
<b>Huncwoci życzą wesołych walentynek!</b>
- Nie wierzę, że oni mi to nadal robią – wyszeptała McGonagall, próbując się pozbyć różowego balonika w kształcie serca który unosił się nad jej tiarą. Dumbledore zachichotał, zdejmując swój kapelusz i zamieniając go w prawie taki sam z tą różnicą, że teraz na szczycie przyczepiony był mały, wypchany kupidyn.
- Spójrz na to z dobrej strony – powiedział łagodnie dyrektor, wkładając tiarę na głowę – Wszyscy się świetnie bawią.

- To było ekstra! – zaśmiała się Luce, klepiąc April po ramieniu – Czemu nie mówiłaś, co to jest!?
- Bo nie wiedziałam – usprawiedliwiła się szybko dziewczyna – Przysięgam, nie wiedziałam!
- Ale mówiłaś, że to od…
- Nie, nie mówiłam – zaprzeczyła szybko Steward – Pomożesz mi z czekoladkami?
- Mało ci jeszcze – zachichotała rozbawiona Luce, kiedy Apri wcisnęła jej do ręki pudełeczko – Zamiast rozdawać wszystkim czekoladki, sama byś się może zajęła sobą, co?
- Poczekam – wzruszyła ramionami April – Jest tyle osób które nie mają nikogo w to święto, a to taki uroczy dzień! Osłodzimy go im!
- Jesteś niepoprawna – westchnęła – Niech ci będzie!
Ruszyły korytarzem , wciskając do ręki czekoladkę każdemu, kogo spotkały po drodze. Ludzie, rozbawieni porannym powitaniem, brali od niej słodycze bez najmniejszego protestu.
- Czekoladka dla ciebie z okazji Walentynek… - powiedziała April, czując, że uderza plecami w czyjeś plecy Obróciła się, ściskając w ręku czekoladkę w kształcie serduszka i zamarła, a na jej buzię wstąpił rumieniec. Daniel West patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a kiedy dostrzegł łakoć w jej ręku również się zarumienił.
- Dzięki…
- Są Walentynki – wypaliła natychmiast April – A w Walentynki jest tyle samotnych osób, to takie niesprawiedliwie, bo to taki piękny dzień, chociaż wielu uważa, że tak nie jest, ale ja wręcz przeciwnie, ja kocham Walentynki, bo są takie ciepłe i miłe i dlatego robię czekoladki, skrzaty mi pomogły a teraz pomaga mi Luce, która gdzieś tu jest i ty też możesz mi pomóc, bo ja mam bardzo dużo tych czekoladek ale jeśli nie chcesz nie będę cię zmuszała…
- Mówisz bardzo rozbudowane zdania… - powiedział rozbawiony Daniel – Wiesz?
- Tak, wiem, to nie moja wina, ja po prostu się nakręcam i mówię i mówię, nic dziwnego, że ludzie ze mną długo nie wytrzymują i uciekają gdzie pieprz rośnie, zwłaszcza jak działam na nich pechogennie, powinieneś się odsunąć bo może coś na ciebie spaść albo stanie ci się coś złego a wystarczy że Remus przede mną ucieka, więc lepiej zrób kilka kroków w tył, czy tobie też jest tak gorąco, bo mam wrażenie, że zrobiło się gorąco chyba niepotrzebnie założyłam ten gruby sweter i w ogóle to czego ja tak mówię, powinnam się zamknąć, ale nie mogę i nie wiem czemu, a tobie pewnie moje gadanie przeszkadza ale ja mówię i nie mogę nie mówić i chociaż chcę zamknąć buzię to nie mogę bo ona cały czas jest otwarta a słowa z niej wypływają chociaż ja wcale nie chcę żeby to zrobiły i…
Daniel, całkiem rozbawiony, podszedł do niej szybko bez większych ceregieli pocałował krótko w usta, zamykając je na moment skutecznie. Potem odsunął się i zmierzył ją figlarnym spojrzeniem.
- Dziękuję – wydukała – To mi było potrzebne… tzn. trzeba mnie było uciszyć ale wcale nie… Jeśli się nakręcę, zrobisz to jeszcze raz?
Roześmiał się.
- Lubię cię – oznajmił krótko, pochylił się i pocałował ją ponownie – Wesołych Walentynek. Dzięki za czekoladkę.
Patrzyła, jak się odwraca i odchodzi, bardzo z zadowolonym wyrazem twarzy. Otworzyła szeroko buzię, potem uśmiechnęła się szeroko i zaczęła piszczeć, podskakując w miejscu.
Daniel wychylił się rozbawiony zza ściany, a April zarumieniła się natychmiast i opuściła rozbawiona głowę.
- Co robisz wieczorem? – spytał ze śmiechem.

Westchnął znudzony, kiedy do drzwi ktoś zapukał i podniósł się leniwie. Ostatnim czasem miewał zdecydowanie zbyt dużo gości – a to Remus wpadł na herbatkę, a to znów Lily zaskoczyła go niespodziewanie, James natomiast w ciągu ostatniego tygodnia pięć razy przyszedł szukać tej samej książki. Syriusz już za trzecim zorientował się, że nie o to przyjacielowi chodzi. Ze znanych tylko sobie jednak powodów, wolał nie wiedzieć, czym spowodowana jest tak nagła potrzeba dotrzymywania mu towarzystwa bez wyraźnego powodu.
- Już myślałem, że to James znów szuka książki – powiedział na przywitanie, patrząc na Charlie, która na jego widok rozradowała się nagle i rzuciła na niego z entuzjastycznym okrzykiem.
- Wesołych Walentynek!!
- Cokolwiek piłaś i chcesz pić, nie wezmę tego do ust – powiedział przestraszony, cofając się gwałtownie.
- Nic nie piłam, ja po prostu kocham Walentynki! – krzyknęła z radością, wpadając za Syriuszem do pokoju – To takie piękne święto!
- Brałaś coś? – zapytał podejrzliwie, podchodząc do niej – Pokaż źrenice. Chuchnij…
- Nic nie brałam – prychnęła, marszcząc nos – Co ty taki naburmuszony?
- Nie mam ochoty na towarzystwo.
- Masz czekoladkę, polepszy ci się – powiedziała, rzucając w jego stronę tabliczkę mlecznej czekolady w kształcie serduszka – Ja i tak wpadłam tylko na chwilę.
- Zawsze jesteś tam, gdzie cie nie chcą? – zapytał znudzony i nagle zaczął się zastanawiać, dlaczego w ogólne znosi jej obecność. Nie zdążył znaleźć odpowiedzi na to pytanie, bo niezrażona Charlie odpowiedziała.
- Jestem jak gnom ogrodowy. Możesz mnie wyrzucić, ale ja i tak wrócę.
- Na gnomy są skuteczne środki, wiesz?
- Nie na takie jak ja – uśmiechnęła się figlarnie – Oh, chodzi znowu o twoją rudowłosą diablicę, co?
Kiedy odpowiedziało jej milczenie, zdecydowała porzucić temat. Szybko ściągnęła więc kurtkę i rzuciła nią na krzesło, sama zaś roztarła ręce i rozejrzała się dookoła. Syriusz zaczął krzątać się przy blacie.
- Co chcesz pić? – zapytał obojętnie.
- Nic, nie mam wiele czasu – powiedziała krótko – Sprzątasz ty tu czasem?
- Czasem – zgodził się, odwracając w jej stronę i zmarszczył brwi – Merlinie!
Wyszarpał różdżkę z kieszeni i podszedł do niej, celując w nią z podejrzliwością wymalowaną na twarzy.
- Pojebało cie!? – zapytała z wściekłością, a Syriusz zrobił krok w jej stronę.
- Kim jesteś?! Nie jesteś Charlie – dodał z powagą, patrząc na nią uważnie.
- Owszem, jestem – stwierdziła krótko. Black pokręcił głową – Dobra, jestem Grace, pasuje?
Syriusz opuścił natychmiast rękę, a Charlie spojrzała na niego z niedowierzeniem.
- Co ci odbiło?
- Spódnica – powiedział krótko – Masz spódnicę. Mówiłaś, że nigdy ich nie nosisz
Charlie spojrzała na swoje nogi, odkryte przez krótką, czarną spódnicę i wzruszyła ramionami.
- Idę na randkę – wyjaśniła obojętnie a Syriusz zrobił taki ruch, jakby znów chciał wyjąć różdżkę. Westchnęła rozbawiona.
- Zaczynam mieć wątpliwości, czy aby na pewno jesteś sobą – powiedział powoli, wyraźnie bijąc się sam z sobą – Lubisz Walentynki, nosisz spódnicę i umówiłaś się na randkę? Ty w ogóle chodzisz na randki?
- Mało o mnie jednak wiesz – zaśmiała się – Może kiedyś ci to wszystko wyjaśnię, jeśli przekonująco ładnie poprosisz. Zjedz czekoladę, poprawi ci humor – dodała, zakładając płaszcz – Trochę wiary, są Walentynki. To prawie jak święta, zdarzają się cuda.

Charlie była dziwna. Miała pełno dziwactw, które nie każdy był w stanie zrozumieć a tym bardziej zaakceptować. Jedną z jej normalniejszych cech – chociaż wielu powiedziałoby, że normalną nie jest – było uwielbienie do Walentynek. Na przekór sobie i wszystkim innym, uwielbiała ten dzień, wierząc, że jest w nim pewna magia, której brakowało innym świętom. I chociaż na co dzień nie znosiła różu, puchu i słodyczy, tak czternastego lutego przeistaczała się w kogoś zupełnie innego.
Wiązała się z tym tradycja – ostatnimi latami zawieszona – której źródła można było szukać jeszcze w czasach jej dzieciństwa. Ponieważ Charlie miała przyjaciela.
Przyjaciela, którego znała odkąd skończyła trzy latka. Przyjaciela z którym dopóki nie wkroczyli w okres szkolny, widywała się codziennie. Przyjaciela z którym jej kontakt niemalże urwał się siedem lat temu.
Przyjaciela, którego nie dość dawno spotkała ponownie. I z którym lata temu, mając zaledwie cztery pięć lat, zawarła pakt.
Pakt, w którego brzmieniu zawarta była obietnica, że dopóki obojgu będzie przychodzić spędzać Walentynki samotnie, będą tego dnia we dwoje. Przez równo dwadzieścia cztery godziny nie byli przyjaciółmi, ale parą. Ostatnimi latami zawsze składało się tak, że albo ona, albo on, mieli z kim spędzać Walentynki. Widywali się rzadko – on był w Hogwarcie, ona uczyła się w domu który opuszczała na wakacje, chcąc zmienić otoczenie.
Czasem udało spotkać im się na kilka dni, czasem nie widywali się cały rok.
Fakt był taki, że tego roku złożyło się tak iż ani ona, ani on, nie mieli z kim spędzić tego dnia, powrócili więc do dawnego paktu i umówili się pod sam wieczór, by na dwadzieścia cztery godziny stać się chłopakiem i dziewczyną.
I chociaż wydawałoby się to dziwne, Charlie dawno tak bardzo się na to nie cieszyła.
Przebiegła uliczkę, skręciła i zatrzymała się, widząc stojącego chłopaka tuż przy wejściu do restauracji. Wzięła głęboki oddech, powstrzymała uśmiech cisnący się jej na twarz i podeszła powoli.
- Błagam, powiedz, że ci się udało – oznajmiła na wstępie, patrząc na niego z uwagą – Powiedz, że udało ci się ją przekonać.

Eddie i Lexie, nawet gdyby byli romantykami lubiącymi Walentynki – chociaż nie można powiedzieć, że Eddie odczuwał wstręt całkowity do tego dnia – nie mieliby okazji, żeby poświęcić czas na romantyczną kolację. Tak się akurat złożyło, że cały dzień spędzili na remontowaniu swojej nowej, własnej łazienki.
Warto zaznaczyć, że oboje byli na siebie śmiertelnie obrażeni. Kłótnia o wzór płytek ściennych była jedną z najpoważniejszych, jaka przydarzyła się parze. Eddie upierał się przy drobnej mozaice w kolorze jasnego beżu, Lexie z kolei podobały się duże niebieskie płytki o równych brzegach. Wyzywając się wzajemnie od upartych osłów, mułów i innych przedstawicieli fauny – oraz flory – wyszli ze sklepu niosąc kilka paczek prostych, żółtych płytek wciśniętych im przez przerażoną ekspedientkę. Nie odezwali się do siebie słowem od przeszło sześciu godzin co było niewątpliwym rekordem – po awanturze o kolor tapety w sypialni milczeli tylko cztery.
Pracowali więc w milczeniu, rzucając sobie co chwilę pełne rządzy mordu spojrzenia, nieświadomi tego, przez co lada moment przyjdzie im przejść.
Lexie zamaszystym ruchem zatoczyła koło pędzlem, który moment wcześniej zamoczyła w  <i> Magicznym,  super mocnym klejem – sklei wszystko nim zdążysz przeczytać ten napis!</i>  i położyła grubą jego warstwę na wewnętrznej stronie płytki. Eddie, który siedział odwrócony do swojej małżonki, poczuł lekkie muśnięcie na plecach, i zwrócił głowę w jej stronę.
- Co to było? Poczułem coś na plecach – powiedział do niej z podejrzliwością. Lexie rzuciła krótkie spojrzenie w jego stronę i prychnęła.
- Masz urojenia…
Eddie słusznie nie dowierzył żonie. Wstał i zwrócił się w stronę lustra, nie zdążył do niego jednak dojść, bowiem Lexie, celowo bądź przypadkowo, podstawiła mu swoją malutką stópkę. Eddie poleciał do przodu i legł prosto na podłogę, ratując się rękoma. Z ulgą odetchnął, podniósł się i oparł się plecami o ścianę.
- Zołza – rzucił w jej stronę – To by było mężobójstwo.
- Będzie, jeśli zaraz nie weźmiesz się do roboty, leniwy poecino – mruknęła Lexie, patrząc na niego ze złością. Eddie prychnął coś pod nosem, zrobił krok ale jego noga zamarła w powietrzu  i po chwili znów przylgnął do ściany. Szarpnął się raz i drugi, ale bezskutecznie – nadal tkwił w miejscu.
- Lexie… - zagadnął ją niby od niechcenia – Chyba przykleiłaś mnie do ściany…
- Co zrobiłam? – zapytała, mrugając szybko powiekami. Opary kleju bardzo spowolniły jej zdolność pojmowania faktów. Eddie nabrał głośno powietrza.
- Przykleiłaś do ściany… Nie mogę od niej odejść! – i zaprezentował jej swoją niemożność. Lexie przez chwilę patrzyła na to obojętnym spojrzeniem, a potem roześmiała się na cały głos. Śmiała się kilka minut przy akompaniamencie obelg Eddiego rzucanych po jej adresem, a kiedy w końcu udało jej się uspokoić, podniosła się z ziemi i podeszła do męża, oglądając dokładnie szkody.
- To naprawdę super mocny i błyskawiczny klej – oznajmiła z rozbawieniem i szybko odskoczyła, kiedy Eddie rzucił się w jej stronę – Nie denerwuj się, zaraz spróbuję cię odczepić…
Rozejrzała się po łazience, złapała za łopatkę którą wcześniej kładli cienką warstwę cementu na ścianie i podeszła do ukochanego, z bezpośrednim zamiarem odczepienia Eddiego. Niestety, bezskutecznie – klej przesiąkł całkiem koszulę i materiał na dobre przylgnął do ściany.
Może gdyby jej sytuacja tak bardzo nie bawiła a jego nie drażniła, wpadli by na pomysł rozpięcia guzików koszuli, lub pójścia po różdżkę i nie doszło by do dalszego rozwoju wypadków. Lexie złapała Eddiego za ręce i pociągnęła z całej siły. Śliskie rączki wyślizgnęły się jednak szybko z dłoni Mauera i Lexie odleciała do tyłu, wpadając pupą prosto w kubeł z klejem. Poderwała się, nierozważnie dotknęła pośladków poczym z mordem w oczach rzuciła się na Eddiego.
I tak już została, z dłońmi zaciśniętymi na jego koszuli i spodniami, sklejonymi z jego spodniami w kroku.
- Zabiję cię – warknęła patrząc na niego z wściekłością – Morgana mi świadkiem, zabiję cię! To wszystko twoja wina, bezmyślny okularniku! Kto kupuje tak mocny klej!?
- No nie wiem, ktoś kto chce, żeby płytki nie spały ci na łeb w czasie kąpieli!? Jaką trzeba być bezmyślną blondynką żeby umazaną w kleju rzucać się z pięściami do przyczepionego do ściany faceta!?
- Taką, która wyszła za mąż za faceta co dał się przykleić do ściany! – warknęła, czerwieniejąc na twarzy na myśl o obeldze dotyczącej koloru jej włosów – Tylko taki debil mógłby to zrobić!
- Nie przemyślałaś tylko jednej sprawy – powiedział z mściwą satysfakcją Eddie – Ja mam wolne ręce – wskazał na dłonie. Lexie zmrużyła oczy, a Eddie zrobił to, co zrobiły w tej sytuacji każdy facet. Złapał kobietę za pośladki i… przykleił się.
- Już nie – stwierdziła krótko Lexie.
- Nie przemyślałem tego do końca…. – powiedział zrezygnowany – To co teraz? Dasz radę zsunąć spodnie? Są na gumce…
- Sklejone z twoimi – warknęła, czerwieniejąc na twarzy – Może jeśli rozepnę twoją koszulkę zębami dasz radę wysunąć ręce… Które też są sklejone.
- Masz różdżkę? – zapytał po chwili z nadzieją Eddie, a Lexie potrząsnęła głową – To chyba mamy kłopoty.

Godzinę później.

- Nogi mi cierpną – oznajmiła Lexie znudzonym tonem. Eddie, którego teraz ta sytuacja bawiła niezmiernie i od dwudziestu minut chichotał jak głupi, spojrzał na nią rozbawiony – Boże, jak ja cię nienawidzę, ty podły… Podły… facecie!
Eddie przestał się śmiać. Spojrzał na nią z wściekłością mrużąc oczy.
- Ta zniewaga krwi wymaga – wycedził przez zęby – pożałujesz tej obelgi, rzuconej bezpodstawnie ku mojej personie, kobieto!
- Tej kobiety ci nie daruje – syknęła Leksie – Nikt nie ma prawa nazywać mnie kobietą.
- Pożałujesz tej obelgi rzuconej bezpodstawnie ku mojej personie, obojnaku – poprawił się szybko Eddie – Bezduszny, podły, podstępny obojnaku!
- Eddie, precelku – wyszeptała czule Lexie, mrugając szybko powiekami – Pochyl się, rogaliku z kremem ty mój…
Eddie oszołomiony nie wywęszył podstępu. Posłusznie pochylił się nad Lexie, a ta z całej siły uderzyła czołem w jego nos. Oboje wrzasnęli, głowa Lexie miała bowiem sporo siły i odskoczyli najdalej, jak pozwalał im na tym klej. Wtedy stało się jednak coś, czego żadne z nich nie przewidziało. Tynk, który wcześniej położyli na ścianie jako podstawę do przyczepienia płytek, pękł pod wpływem tak gwałtownego szarpnięcia i oboje oderwali się od ściany i zachwiali. Mało brakowało, a padli by znów na ziemię, Eddie w ostatniej chwili jednak złapał odrobinę równowagi.
- Udało się! – zapiszczała Lexie – Szybko, do kuchni, tam moja różdżka tylko… Nie wejdź w klej.
Jęknęła, czując jak staje w czymś mokrym.
- Precelku… Przyczepiłam się do podłogi…

Wyswobodzenie nogi okazało się dużo łatwiejsze, niż odklejenie od ściany. Przedreptali wspólnymi siłami do kuchni a tam, powoli i sukcesywnie poczęli odklejać się od siebie. Najwięcej trudności sprawiło oderwanie dłoni Lexie od koszuli Eddiego. Kobieta przypłaciła to startą wierzchnią warstwą skóry i licznymi opatrunkami założonymi na rękach.
Dalsze remontowanie łazienki zdecydowali się odłożyć na inny dzień.
Rzucili się zmęczeni na łóżko w sypialni, opakowane jeszcze w folię i odetchnęli głęboko.
- Zołza – wyszeptał zmęczonym tonem Eddie – Życie z tobą będzie prawdziwą katorgą dla mej strudzonej duszy.
- Wzajemnie – powiedziała cicho Lexie, wtulając głowę w jego pierś – powinnam dać ci w pysk za to, że nazwałeś mnie kobietą, ale jak Morgana mi świadkiem, nie mam sił…
- Dasz mi innym razem – zapewnił ją łagodnie Eddie – Jesteś zbyt bezduszna, żebyś mi to zapamiętała.
- Nienawidzę cię – zaśmiała się Lexie.
- Ja ciebie też, kreaturo.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz