Rozdział 57



<b>BRUTALNY ATAK NA MUGOLI W CZASIE ZABAWY SYLWESTROWEJ! WŚRÓD OFIAR SĄ CZARODZIEJE!</b>

Nie jest jeszcze dokładnie znana liczba osób, które zginęły w czasie nocnego ataku w Mary’s Hall House. Według przedstawiciela Wydziału Przestrzegania Prawa,  Geofrey’a Gitts’a, może ona osiągnąć nawet ponad sto osób.
„Nie wiemy jeszcze, ilu dokładnie gości było w momencie ataku na  terenie posesji. Lista gości liczy sto dwadzieścia dwie osoby. Było wśród nich kilku czarodziei.”
Do szpitali przewieziono w nocy siedem osób, dwie zmarły na miejscu,  stan pozostałych jest bardzo ciężki. Według uzdrowicieli  prawdopodobnie nie przeżyją do rana.
Prawdopodobny przebieg wydarzeń minionej nocy jest jeszcze ustalony. Prawdopodobnie grupa śmierciożerców wdarła się na przyjęcie tuż przed północą. Nim przybyła pomoc, napastnicy uciekli z miejsca zdarzenia…

Maddie przerwała. Więcej nie było sensu czytać. W całym artykule nie padło ani jedno nazwisko – nie było wiadomo, kto dokładnie jest ranny a kto…
Siedzieli skupieni w pokoju, wsłuchując się w każde zdanie, wypowiedziane przez Maddie. Nawet nie zauważyli, kiedy zamilkła.
- To absurd – odezwała się nagle Charlie – Jakiś chory absurd. Pewnie popieprzyły ci się nazwy, takich domów jest w około Londynu w cholerę i jeszcze ciut, a wszystkie mają podobne nazwy…
- To prawda – zgodził się cicho Eddie. Po raz pierwszy na jego twarzy można było dostrzec taką pewność – Jest ich naprawdę bardzo dużo.
Syriusz milczał. Teraz nie był już pewny niczego. Być może mieli rację, może się zasugerował, jednak coś mówiło mu, że to tam, a nie nigdzie indziej, mieli być w nocy Lily i James.
- Nawet, jeśli to faktycznie to miejsce – podjęła trochę niepewnie – to nie jest powiedziane, że tam byli… Mogli wyjść wcześniej, słyszeliście, że nie jest wiadomo ile osób było…
- To prawda – zgodził się Peter – Mogło tak być.
I znów milczenie. Żadne słowa w tej chwili nie mogły podnieść ich na duchu. Nie byli nawet pewni, co mogą zrobić. Wszystkie możliwe wyjścia wydawały się absurdalne i nikt nie miał pomysłu, jak sprawdzić, czy przyjaciele są cali i zdrowi.
Strach i szok odebrał im zdolność myślenia i racjonalnego podejmowania decyzji. Było przecież tyle różnych scenariuszy i tysiące wyjść do każdego z nich.
Pozostawało im tylko czekanie, na cud.

- Co robisz? – zapytał Peter, kiedy Syriusz poderwał się z miejsca.
Teraz zostali już tylko oni dwaj i Charlie. Pozostali, po ponad godzinie siedzenia bezczynnie, zdecydowali się wrócić do domów i tam czekać na wszelkie wiadomości.
Black nie odpowiedział. Dopadł do komody i zaczął w pośpiechu wyrzucać zawartość szuflad na ziemię, szukając czegoś gorączkowo.
- Accio lusterko – zirytował się w końcu, wyszarpując różdżkę z kieszeni spodni. Lusterko wyleciało zza kilku książek, wpadając prosto w jego ręce – James Potter!
Odpowiedziała mu cisza. Charlie przyglądała się temu z zaciekawieniem, Peter natomiast sprawiał wrażenie, jakby widział Blacka pierwszy raz w życiu.
- Może zostawił swoje tu – powiedział, próbując w to święcie wierzyć. Wrócił na miejsce, myśląc gorączkowo.
Sam nie wiedział co niepokoiło go bardziej – to, że nie było wiadomości od Lily i Jamesa, czy fakt, że nie skontaktował się z nim nikt z Zakonu. Był pewien, że członkowie przybyli na miejsce pierwsi – nawet, jeśli nie wszyscy, na pewno był tam już dawno Moody. Do tej pory po każdym ataku dostawali wiadomość – czasem ich wzywano do pomocy, czasem po prostu informowano, że coś się stało.
Tymczasem teraz, chociaż minęło tyle godzin, nie zdarzyło się nic.
- Może… Może któreś z nas, powinno sprawdzić czy nie ma ich w domu? – zaproponowała w końcu nieśmiało Charlie. Nadal nie była pewna, czy Black jest jeszcze bardzo wściekły, czy może już tylko wściekły. Syriusz spojrzał na nią tak, jakby zupełnie zapomniał, że tu jest.
W całym tym strachu i gorączkowym szukaniu wyjaśnień, zupełnie umknęło mu coś tak prostego i oczywistego, co mogliby zrobić.
- To ma sens – powiedział cicho Peter, równie oszołomiony co Black – Warto sprawdzić…
Zerwali się równocześnie.
Perki rozejrzał się z powątpiewaniem po ruinach domu, gładząc się po koziej brodzie.
- Pojęcie wszelkie przechodzi obok, żeby tak w Sylwestra – usłyszał obok siebie – Jak sobie pomyślę, że w Nowy Rok miałabym kogoś stracić...
- Dla nich nie ma złego dnia – powiedział ponuro, patrząc ukradkiem na Becky – Przeklęci gówniarze…
- Szefie, znaleźliśmy listę gości – mały, kędzierzawy chłopaczek podbiegł do nich, ściskając w ręku kilka plików kartek – Trochę ich było, szefie.
- Wszyscy się znaleźli? – zapytał Perki, gdy Becky wzięła listę i zaczęła ją przeglądać ze średnim zainteresowaniem.
- Perę osób jest już Munga – wyliczył chłopaczek – I wydaje nam się, że pod gruzami lewego skrzydła domu, może być jeszcze kilka osób, a tak, to prawie wszyscy martwi…
- Na gacie Merlina… Perki, tu są nasi! – wykrzyknęła oszołomiona Becky, odciągając go od chłopaka.
- Wiem, przecież mówili, że było kilku naszych…
- Nie, nie, Perki, nasi z Zakonu – potrząsnęła głową, podtykając mu listę pod nos – Patrz, Potter i Evans, są na tej liście… Miejsca rezerwacyjne są potwierdzone!
- To ci nowi? – zastanowił się powoli Perki – Syn Evelyn i Anthonyego? Cholera…
- Powiadomić ich? – zapytała, czując jak gardło zasycha jej na wiór. Perki pokręcił głową, myśląc gorączkowo.
- Jeszcze nie. W pierwszej kolejności, napisz do Munga, niech sprawdzą, czy ich tam nie ma. Potem, sprawdź tych tu – wskazał niechętnie gestem głowy na ruiny domu – wszyscy są w maskach,  może coś przeoczyliśmy.
Kiwnęła głową i zniknęła mu z pola widzenia, podczas gdy Perki wpatrywał się uparcie w listę, myśląc nad czymś gorączkowo.
- Nie wiesz może, gdzie oni mieszkają? – zawołał za siostrzenicą. Becky odwróciła się, marszcząc brwi.

Moody zabębnił w drzwi, rozglądając się czujnie dookoła. Jak gdyby nie miał nic lepszego do roboty, jak sprawdzanie dwójki smarkaczy.
Minęła dłuższa chwila, a nikt nie otwierał. Walnął więc w drzwi kolejny raz, wyciągając równocześnie różdżkę – tak na wszelki wypadek, gdyby nikt nie otworzył. Wieloletnie doświadczenie nauczyło go już, że brak odpowiedzi nie koniecznie jest oznaką pustego mieszkania.
Tym razem usłyszał jednak kroki i chwilę potem, drzwi otworzyły się i wyjrzała zza nich rozczochrana Lily Evans, patrząc na niego zaspana.
- Pan Moody? – zapytała zaskoczona, przecierając oczy – Co pana tu sprowadza?
- Sprawdzam, czy jesteście żywi. Gazet nie czytasz!? – zagrzmiał, trzęsąc się ze złości. Jakby nie mógł ich sprawdzić kto inny.
- Dziś jeszcze nie… - powiedziała, zawstydzona, odgarniając włosy z czoła – James, możesz mi podać koszulę i gazetę, która przyszła rano? – zawołała w głąb mieszkania, rumieniąc się – Przepraszam…
Nie minęła chwila, jak w drzwiach pojawił się Potter, podając ukochanej szlafrok i noworoczne wydanie Proroka Codziennego.
- Dzień dobry – rzucił do aurora, zaskoczony jego widokiem. Lily tymczasem, już ubrana, cofnęła się, otwierając drzwi i rozłożyła gazetę na pierwszej stronie.
- Boże! – wypsnęło jej się – Boże!
- Lepiej powiadomcie bliskich, że nic wam nie jest – mruknął Moody, w myślach poprzysięgając Perkiemu zemstę. Gdyby chociaż wydarzyło się coś złego. Odwrócił się i odszedł, mamrocząc coś o niefortunnych skutkach nocnych imprez i nieprzemyślanych działań.
- Boże – powtórzyła trzeci raz Lily, blada jak ściana. James podszedł do niej i przez ramię zaczął czytać artykuł, blednąc bardziej z każdą chwilą.

Kilka godzin wcześniej.

Prześladował ją pech. Inaczej nie można było nazwać tego, co działo się od samego rana. Rozmowa z panią King i Maddie, zajęła jej wyjątkowo dużo czasu, a ten, który pozostał upłynął pod znakiem jednej, wielkiej porażki.
W pierwszej kolejności zalała łazienkę. Jedna z rur odpływowych wanny pękła i cała woda, której użyła do kąpieli, wypłynęła na podłogę. Doprowadzenie wszystkiego do porządku zajęło jej dobrą godzinę, a na tym się nie skończyło.
Zajęta czyszczeniem podłogi, zapominała że otworzyła w sypialni okno, by przewietrzyć. Łatwo się domyśleć, że śnieg, padający z niemałym nasileniem, zasypał prawie całe biurko, na którym leżały książki i wiele innych, nieodpornych na śnieg rzeczy.
Jakby tego było mało, kiedy już uporała się z wszechobecną wodą i przebrała w strój specjalnie na tą okazję wypożyczony, zahaczyła brzegiem sukni o zawias drzwi,  rozrywając delikatny materiał.
Opadła zrezygnowana na fotel w salonie, patrząc na zegar i jęknęła. Dochodziła szósta, więc nawet jeśli teraz zechciałaby czegoś poszukać, nie było szans, żeby zdążyła się wyszykować na ósmą. Bądź co bądź, znalezienie stroju na pewno zajęłoby sporo czasu.
Decyzję podjęła w sekundę. Wbiegła do sypialni, gdzie przebrała się w pośpiechu w wygodne cichy i wybiegła z mieszkania, łapiąc w locie torebkę.

- Nie jesteś gotowa – powitał ją rozbawiony James, poluzowując niewygodny kołnierz koszuli – Gdzie wytworna suknia?
- Na śmietniku – powiedziała szczerze Lily, wpuszczając Pottera do środka – Zostajemy w domu.
Stał jak wryty, patrząc jak Lily znika w drzwiach prowadzących do salonu.
Kiedy w końcu się ocknął, zdjął szybko płaszcz i poszedł za Evans, marszcząc brwi.
- Dlaczego?
- Od rana nic mi nie wychodzi – wyjaśniła krótko, miotając się koło kuchenki – Zalałam łazienkę, zasypało mi pokój, podarłam strój i chociażbym chciała, nie było szans, żebym się wybrała na czas a po za tym….
Odwróciła się do niego.
- Tak sobie pomyślałam, że jutro mija rok, odkąd jesteśmy parą i… Nie chcę się tobą dziś z nikim dzielić –zakończyła łagodnie – Mam ochotę na spokojny wieczór tylko we dwoje.
Uśmiechnął się, przyciągnął ją do siebie i musnął ustami jej usta.
- Bardzo sensowny pomysł – zgodził się z nią i zmarszczył brwi – To już rok?
Zaśmiała się, pokiwała głową i zarzuciła ręce na jego szyi.
- Aż tak trudno w to uwierzyć? – zapytała łagodnie przyglądając mu się z uwagą. Odpowiedział od razu, nie wahając się nawet chwili.
- Wydaje mi się, jakby to było wczoraj.
Zaśmiała się, cmoknęła go w policzek i przeszła do kuchni.
- Pomóż mi – poprosiła łagodnie – nakryj do stołu.
Wskazała głową na przygotowaną zastawę, a sama zajęła się doprawianiem kolacji.

Obudził ją huk, dochodzący z przedpokoju. Zaraz potem rozległ się chichot i przekleństwo tak rubaszne, że Lauren pomyślała, że ktoś włamał się do domu.
Zerwała się na równe nogi, wybiegła z sypialni, ściskając w ręku różdżkę i omal nie padła z wrażenia na to, co zobaczyła.
W przedpokoju leżał Richard, klnąc jak szewc. Dla Lauren było to nowością – nigdy dotąd nie słyszała, żeby z jego ust padła ostra bluzga. Nawet w największym gniewie, ograniczał się najwyżej do cholery.
Tymczasem teraz, leżąc na chodniku w holu, wyrzucał z siebie z prędkością karabinu maszynowego przekleństwo za przekleństwem, czerwony na twarzy a wąsy trzęsły mu się złowrogo.
Lisa tymczasem pochyliła się nad nim i zaniosła histerycznym chichotem, równie czerwona co jej mąż.
Nie było wątpliwości, że oboje przesadzili z szampanem, co również było dla Lauren nowością.
- Mamo… Tato… - zaczęła powoli i oboje zwrócili się w jej stronę.
Richard urwał w połowie zdania, blednąc, natomiast Lisa zaczerwieniła się jeszcze bardziej i ponownie zachichotała.
- Lauren… Czego ty nie jesteś w łóżku!? – zagrzmiał Richard, a Lauren uśmiechnęła się łagodnie.
- Bo mnie obudziliście, tato – powiedziała rozbawiona.
- Czemu nie jesteś w łóżku u dziadków?!
- Bo wróciłam do domu, tato – odpowiedziała przymilnie, zagryzając wargę – Co się stało?
- Nic…
- Dlaczego leżysz w holu? – spytała łagodnie, a Lisa znów zachichotała.
- Bo… się przewróciłem… - wyburczał, teraz blady jak ściana. Lauren pokiwała pobłażliwie głową – Potknąłem się w progu…
- A czemu nie wstajesz?
Richard oblał się szkarłatnym rumieńcem. Lisa potrząsnęła głową ze śmiechem – wyglądała, jakby myślami była w swoim własnym świecie.
- Chyba uszkodziłem sobie nogę – powiedział w końcu Richard, a Lauren resztką siły woli powstrzymała się, żeby nie parsknąć śmiechem.
- Pomóc ci wstać, tato? – zapytała rozbawiona. Naburmuszył się jeszcze bardziej.
- Wykluczone! To znaczy… Nie ma takiej potrzeby, córeczko – poprawił się szybko – Wracaj do łóżka, my też już idziemy…
Pokiwała głową, cofnęła się o krok, ale nie wróciła do sypialni. Oparła się plecami o ścianę i z rozbawieniem obserwowała poczynania ojca.
Richard złapał się ręką za poręcz schodów, podciągnął, zachwiał, odwrócił do żony i… przewrócił z hukiem.
Z jego ust znów padła lawina przekleństw, kiedy zorientował się, że Lauren nadal patrzy.
- To chyba coś poważnego… - wyburczał, zawstydzony. Lauren zaśmiała się, podchodząc bliżej.
- Na pewno do jutra przejdzie – powiedziała, pomagając mu wstać – Pomogę ci dojść do sypialni, żebyś sobie naprawdę… To znaczy, bardziej nie uszkodził nogi… - poprawiła się natychmiast.
Tym razem nie zaprotestował, gdy pomogła mu wstać. Zatoczyli się razem, Richard dygnął, symulując nieudolnie ból nogi i nadal chwiejąc się, dał doprowadzić do sypialni, gdzie usnął, jak tylko jego głowa dotknęła poduszki.
Chichocząc pod nosem, Lauren wróciła do Lisy, która zaśmiewała się do łez, klęcząc na ziemi.
- Wspaniała zabawa, naprawdę – powiedziała do niej, gdy Lauren ją podniosła – Oboje bawimy się wspaniale! Może troszkę przesadziłam z tym winem… - dodała, gdy potknęła się o własne nogi -… szczęście, że córki mnie nie… Lauren, kochanie, a czemu nie jesteś u babci?
- Jutro ci opowiem…
- Wiesz córciu, chyba wypiłam o kieliszeczek za dużo… Nie mów ojcu, w jakim byłam stanie, dobrze…
I nim Lauren odpowiedziała, padła na łóżko obok męża. Oboje zachrapali równocześnie.

- Napisałam do rodziców – powiedziała Lily, wchodząc do salonu i siadając obok Jamesa, który przyglądał się w milczeniu nagłówkowi gazety – I wysłałam wiadomość do Syriusza, na wszelki wypadek…
Objął ją ramieniem, a ona ułożyła głowę na jego piersi.
- Jak sobie pomyślę, że my też mieliśmy tam być – wyszeptała, czując jak drży jej głos – to straszne…
- Nie myśl o tym – poprosił natychmiast, gładząc ją uspokajająco po ramieniu – Na szczęście nic złego się nie stało…
- Nic złego? Zginęło tyle ludzi – głos zadrżał jej lekko – Bylibyśmy jednymi z nich, gdyby nie ta głupia
sukienka… Gdyby nie zwykłe szczęście!
Odpowiedział jej milczeniem. Bo co innego mógł zrobić? Lily miała rację – gdyby nie głupi przypadek, pewnie byliby na liście ofiar.
- Chodźmy stąd – poprosiła w końcu, wstając – nie zniosę takiego siedzenia. Idźmy do Syriusza, albo rodziców… Gdziekolwiek.
- W porządku – zgodził się z ulgą James – Dobry pomysł.

- Dzień dobry – powitała łagodnie rodziców, kiedy oboje wtoczyli się rano do kuchni i opadali na miejsca przy stole – Co na śniadanie?
- Lauren?
Lisa spojrzała zaskoczona na córkę, podczas gdy Richard nawet jej nie zauważył – zamknął oczy, podpierając głowę na rękach i wyraźnie starał się na czymś skupić.
- Kiedy przyjechałaś? – zapytała kobieta, podnosząc się powoli i podchodząc do córki, żeby ją uściskać. Lauren stłumiła chichot.
- Wczoraj z nocy – powiedziała, pozwalając się przytulić – widzieliśmy się już, mamo.
- Naprawdę? – zapytała lekko zmieszana kobieta, a Lauren pokiwała głowę – Cieszę się, że wróciłaś. Jak się czujesz? – spytała szybko, chcąc zmienić temat.
- Na pewno lepiej niż tata… - wszeptała do siebie Lauren, tak cicho, że tylko ona to słyszała – Całkiem dobrze, mamo. Usiądź, ja zrobię coś do jedzenia.
- Dlaczego nie uprzedziłaś, że wracasz? – spytała Lisa – Spędzilibyśmy razem Sylwestra.
- Przyjechałam tylko na kilka dni – poprawiła ją szybko Lauren – Mam wizytę u lekarza pod koniec tygodnia.
- Wracasz do dziadków? – zapytała niezbyt zadowolona Lisa, podczas gdy Richard skończył już się namyślać, bo otworzył oczy i rozejrzał się po kuchni.
- Lauren? – zapytał, patrząc oszołomiony na krzątającą się po kuchni córkę – Kiedy wróciłaś?
- Wczoraj w nocy – powiedziała cicho Lisa – Witaliśmy się, nie pamiętasz?
Mężczyzna zamyślił się, zmieszał i wymruczał.
- Naturalnie, że pamiętam… Co na śniadanie?
- Jajecznica  - powiedziała krótko – Umówiłam się z Iris, że zajmę jeden z domków na jakiś czas – podjęła – teraz i tak nie ma tam prawie wcale ludzi, więc do wakacji spokojnie będę mogła tam pomieszkać…
- Do wakacji? Dziecko, zamierzasz tam siedzieć do wakacji? Przecież będziesz miała termin w okolicy czerwca, nie możesz być tam sama…
- Stamtąd jest dużo bliżej do szpitala niż stąd – zauważyła rozsądnie Lauren – Nie będę tam sama, Iris będzie ze mną cały czas… daj spokój, znam ją od dziecka, to nie jest obca osoba.
Lisa otworzyła usta, chcąc przypomnieć Lauren o Syriuszu, w ostatniej chwili zdecydowała jednak zamilczeć. Wolała nie poruszać z córką tego tematu w obecności Richarda.
- Zamierzasz być tak daleko przez tyle czasu? Rozumiem, że to wszystko jest dość świeże, ale do czerwca jest jeszcze prawie sześć miesięcy i wszystko może się zmienić – podjęła zamiast tego z powagą. Lauren spojrzała na nią przez ramię.
- Więc wtedy wrócę – powiedziała obojętnie. Wyczuwając, że córka jest już podburzona, Lisa zdecydowała zmienić temat.
- To kiedy masz te badania?

Eddie cierpiał. Kiedy tylko dostał wiadomość od Syriusza, że z Lily i Jamesem wszystko jest w porządku, mógł się w spokoju oddać cierpieniom spowodowanym kacem.
A te, bliżej popołudnia, drastycznie się nasiliły.
I kiedy tak siedział, a właściwie leżał, wpatrując się w sufit i walcząc z nawracającym bólem głowy, racząc się najlepszym lekiem – kefirem – poczuł, że czegoś mu brakuje.
Bo Eddie nagle sobie zdał sprawę, że jest tu zbyt cicho. Co by nie mówić, im dłużej cierpiał tym bardziej utwierdzał się w przeczuleniu, że o wiele lepiej by mu się znosiło karę za zbyt długie – albo zbyt krótkie, zależy od punktu widzenia – picie, gdyby ktoś gadał mu z wyrzutem nad uchem. Jedyną osobą, która byłaby do tego zdolna, była Lexie.
Czując, iż jest blisko popełnienia czegoś głupiego, Eddie zdecydował się wziąć w garść. Podniósł się więc z łóżka i podążył do łazienki, gdzie wziął zimny, orzeźwiający prysznic, który przyniósł lekką ulgę ale poczucia, nie zniszczył.
I wtedy Eddie podjął błyskawiczną decyzje pewny, że jeśli nie teraz, to już pewnie nigdy.

− Lexie. − Eddie wpadł do kuchni, mijając w drzwiach panią McAdams i rzucając jej krótkie: „dzień dobry”. − Musimy pogadać.
− Nie teraz, nie widzisz, że zmywam?
− Och, zostaw to − fuknął, zabierając jej talerz. − Ja mam poważną sprawę. Może stąd wyjdźmy, lepiej, żebyś nie miała nic ostrego w zasięgu ręki.
− Gadaj, co masz gadać, muszę się jeszcze dziś pouczyć − zestrofowała go, opierając ręce na biodrach.
− Odsuń się od noży, proszę − złapał ją za rękę i odciągnął jak najbliżej drzwi. − Słuchaj, wiem, że to może zabrzmieć trochę głupio, że teraz tak wyskakuję i pewnie zaraz wywalisz mnie za drzwi, ale stwierdziłem, że jak nie teraz to wcale, dlatego zamknij buzię − dodał stanowczo, gdy otworzyła usta. − … i posłuchaj co mam ci, do cholery, do powiedzenia!
− Nie mam czasu na twoją paplaninę − oznajmiła zezłoszczona. − W ogóle, co to ma znaczyć, wpadasz tu bez zapowiedzi, chrzanisz bez sensu i zabierasz mi czas! Ja naprawdę mam teraz…
− Wyjdź za mnie.
Urwała w pół zdania zaskoczona  równie mocno jak on. Zamrugał szybko, czekając na jej odpowiedź.
− Nie taki był układ − powiedziała oschle. − Bez angażowania, bez zobowiązań. Łamiesz zasady, tak nie… Wyjdź.
Odwróciła się na pięcie. Przyglądał się jej się uważnie, ale nie ruszył z miejsca. Wiedział, że nie skończyła.
− Co ty sobie myślisz, że kim ty jesteś? Że masz prawo wywracać moje życie do góry nogami?! Że dla ciebie przestanę przestrzegać swoich zasad? Nie masz prawa tego robić, nie masz prawa łamać tych zasad. Nie masz prawa prosić mnie o to, jasne?
− Może źle się wyraziłem − stwierdził zdecydowanie, podchodząc do niej. − Ja się ciebie nie pytam. Ja cię informuję, że za mnie wyjdziesz.
Otworzyła usta zszokowana i zamachnęła się ręką, ale był szybszy. Złapał ją mocno za nadgarstek.
− Co jest, do cholery?! Skąd u ciebie ten refleks?! − spytała zszokowana, próbując szarpnąć ręką. Okazał się być jednak zbyt silny.
− Wyjdź za mnie − powtórzył stanowczo.
− Puść mnie.
− Dopiero, jak się zgodzisz.
− Po moim trupie.
− Mogę zaczekać.
− Nie masz prawa tego robić.
− Owszem, mam. I chcesz, żebym to robił.
− Nie chcę.
− Chcesz.
− Nie, nie chcę. Puść mnie.
− Owszem, chcesz. Nie puszczę cię, dopóki nie powiesz, że za mnie nie wyjdziesz.
− Pożałujesz tego. Nie masz prawa tego robić. Nie masz prawa mnie o to prosić. Puść mnie i wynoś się!
− Nie puszczę cię, bo cię kocham − powiedział zirytowany. −  Jeśli zajdzie taka potrzeba, zaciągnę cię siłą do urzędnika. Ale na pewno nie wyjdę stąd bez twojej irytującej osoby.
Pociągnęła z całej siły ręką. Zwolnił uścisk, na co ona rzuciła się na niego, okładając pięściami. Stał niewzruszony, przyjmując ciosy i czekając, aż się zmęczy. Poczuła się bezsilna − cofnęła o krok, a po jej policzkach popłynęły łzy. Zaskoczyła go tym.
− Nie… nie masz prawa! Wszystko zniszczyłeś!! Jesteś taki sam, taki sam, jak wszyscy inni! Potraficie tylko ranić…! Nie dotykaj mnie! − Pisnęła histerycznie, gdy przyciągnął ją do siebie. Szarpnęła, a gdy nie udało jej się oswobodzić, opadła bezsilnie w jego uścisku.
− Wyjdź za mnie.
− Nienawidzę cię za to, że cię kocham − wycedziła.
− Wyjdź za mnie.
− Po co? Żebyś uciekł przy pierwszej okazji?
− Nigdzie się nie wybieram − powiedział całkowicie szczerze. − Wyjdź za mnie.
− Udowodnij − odsunęła się, patrząc na niego uwagą. − Jeśli naprawdę chcesz się ze mną ożenić, zrób to jak najprędzej. Najszybciej, jak się da.
− Zgoda − powiedział bez mrugnięcia okiem. − Idziemy.
− Co?! Zwariowałeś?! Teraz?
− Dokładnie. No, jeśli chcesz, mogę poczekać, aż się przebierzesz, chociaż jak dla mnie możesz być nawet w tym fartuszku.
Spojrzała na niego i odgadła, że mówi jak najbardziej poważnie. Był zdecydowany wziąć z nią ślub od razu.
− Eddie, to dziecinne − powiedziała powoli.
− Dobra, nie musisz się ubierać. Idziemy.
Podszedł do niej, objął ją w pasie, przerzucił przez ramię i wyniósł z kuchni. W holu minęli zaskoczoną Panią McAdams.
− Ożenię się z nią − powiedział do zszokowanej kobiety i zanim doszło do niej, co powiedział, wyszedł z domu.
− Oszalałeś?! Postaw mnie na ziemię! Nie możemy tak pójść i z miejsca się pobrać! Idioto, puść mnie! Nie mamy nawet obrączek!!
Zatrzymał się, postawił ja na ziemi i zamyślił się.
− Masz rację… Cholera…
− Widzisz? To szaleństwo − powiedziała, oddychając szybko. − Wróćmy do domu, poroz…
− Coś wymyślę. Idziemy.
 
− Bardzo panią proszę, to wyjątkowa sytuacja − Eddie pochylił się nad biurkiem urzędniczki. − Zgodziła się wyjść za mnie tylko dziś. Sama pani rozumie, że nie mogę przepuścić takiej okazji…
−- Nie mogą państwo pobrać się z miejsca. Mamy wiele par, które bardzo długo czekały na termin. Mogę państwa zapisać do kolejki.
− W porządku, poczekamy − powiedziała Lexie, ciągnąc chłopaka za rękaw. − Udowodniłeś, że możesz to zrobić, wyjdę za ciebie. Daj pani spokój i…
- Rozmyślisz się – syknął. − Pozwoli pani, że wyjaśnię okoliczności tak nagłej decyzji. Widzi pani, moja narzeczona pochodzi z rodziny feministek, które z całą stanowczością, wiedzione latami doświadczeń, odmawiają nam, mężczyznom, siebie i swoich cudownych osób. Ja z kolei, z zasady, jestem biernym homoseksualistą z wyboru, kobiety są w moim mniemaniu koszmarnymi zołzami. Lexie, czyli moja narzeczona, stoi na piedestale zołzowatości, a jednak tak się złożyło, że nie jestem w stanie funkcjonować bez jej złośliwości, ciągłych powtórek z tego, jak straszliwą osobowością jestem i tak dalej, długo by opowiadać. Nie wiem dokładnie, z czego to wynika, być może po prostu tak jesteśmy skonstruowani w tym dziwnym świecie, aczkolwiek dziś rano, gdy wstałem z łóżka, zdecydowałem, że nie mogę dłużej żyć z dala od tej najbardziej irytującej bestii, jaką stworzył świat. Więc się jej oświadczyłem. To chyba naturalne, tylko że widzi pani, ona ubzdurała sobie, wiedziona doświadczeniem pokoleń, że ślub jest złem wcielonym i pewnie uważa, że zrobiłem to tylko po to, żeby ją wykorzystać i zostawić z dzieckiem… Nie zaprzeczaj, oboje wiemy, że tak jest − dodał, nie odwracając się nawet w stronę kobiety. Ta zamknęła usta i wzruszyła ramionami. − Nie ma w tym większego sensu, bo i tak dzielę z nią większość nocy w roku, jednak Lexie postawiła mi warunek, że mamy pobrać się najszybciej, jak się da. Sama pani rozumie, że to sytuacja wyjątkowa, bo inaczej ta wredna kreatura mnie zostawi, a ja będę żyć w samotności z rozdartym sercem i to pani będzie mogła czuć winna… A to wielki ciężar − zakończył sugestywnie.
− Pani wie, że on ma problem? − spytała urzędniczka, wychylając się do Lexie.
− To nie problem. On jest po prostu nienormalny − powiedziała obojętnie dziewczyna.
− I mimo tej wiedzy nadal go pani chce?
− Zostawiłabym go w mig, gdyby przestał pierdolić o ptaszkach i kurkach. To nie wszystko, na co go stać − powiedziała z szerokim uśmiechem. Urzędniczka zamrugała zaskoczona.
− Wyrzucą mnie, jeśli ktoś się o tym dowie − wymruczała kobieta, wyciągając z szuflady komplet dokumentów. − Ale sądzę, że każdy inny wysłałby was do psychiatry. Może i ja powinnam. Proszę to wypełnić i poczekać na swoją kolej.
 − Zaraz, to wszystko? − spytał Eddie, patrząc ze zdziwieniem na dokument, który podstawiła mu pod nos urzędniczka. − A przysięga?
− Są państwo w Magicznym Urzędzie Stanu Cywilnego. Wystarczy podpis, by formalnie stali się państwo małżeństwem. Proszę się pospieszyć, już dawno skończyłam pracę.
− No ale zaraz, skąd ona ma wiedzieć, czego ode mnie wymagać?! − Spytał z oburzeniem Eddie.
− Proszę się streszczać, a ja zaparzę sobie kawę, dobrze? − westchnęła czarownica, czując, że lepiej po prostu odpuścić. Wstała od biurka i odeszła w kierunku zaplecza.
− Nie musi się pani spieszyć − zawołała za nią Lexie. − To chwilę potrwa. Ty pierwszy.

− Jesteś największą zołzą, jaką widział ten świat. Czepliwą, opryskliwą esencją uporu i złośliwości. Czepiasz się swoich zdań i siłą cię od tego nie można odciągnąć. Jesteś jak ziarnko piasku w bucie, nie widać cię, a boli jak cholera. Ale nie mogę wyrzucić tego kamyczka, bo nawet gdybym miał przestać chodzić, nikt tak jak ty nie będzie mnie uwierał, doprowadzał do szału, sprawiając jednocześnie tyle przyjemności. Bo chociaż to masochizm, uzależniłem się od tego kamyka i nie potrafię bez niego egzystować. Obiecuję ci, że będę znosił wszystkie twoje kaprysy, przynosił w niedzielę śniadanie do łóżka, nie będę opowiadał dowcipów o blondynkach i opuszczał po sobie klapę w toalecie. Zacznę regularnie zmywać naczynia, co jakiś czas dam ci wieczór dla siebie i na starość nie zapomnę być czasem romantyczny. Będę cię kochał nawet, gdy będziesz pomarszczona jak rodzynek i śmierdzieć naftaliną. I pozbędę się z ciebie przekonana, że umiemy tylko krzywdzić. O tym, że będę cię kochać itp. też mam mówić? Bo to takie oczywiste, że…
− Wiem, wiem, darujmy to sobie. Jesteś irytująco…
− Nie skończyłem − przerwał jej surowo. − dziękuje, że tu jesteś.
Uśmiechnęła się łagodnie.
− Jesteś irytująco szczęśliwy, gadasz jak potłuczony w jakimś dziwnym, niezrozumiałym dla innych języku. Zarażasz chorym optymizmem, czepiasz się i masz nienormalnego przyjaciela, którego nie znoszę z całego serca. Uważasz, że jesteś gejem, a mimo to ze mną sypiasz i potrafisz sprawić, że zaczynam wątpić w to, że mam słuszność w swoich pogadasz. Szanujesz je i jesteś ze mną mimo tego, że bywam zołzą. Obiecuję ci, że będę mniej kapryśna, będę prać twoje gacie i wstawać w nocy do naszych dzieci. Pozwolę ci czasem pójść na piwo z Chrisem i nie będę się wymawiać bólem głowy, a gdy będziesz mieć problemy z prostatą, będę cię kochać nadal tak samo mocno, jak w tej chwili.
Zapadła krotka cisza, podczas której wpatrywali się w siebie.
− Jak żyję, nie słyszałam takiej przysięgi małżeńskiej − powiedziała urzędniczka, wchodząc do sali. − Podziwiam was, że mimo takiej inności potraficie się zrozumieć. Czy decydujecie się na zawarcie związku małżeńskiego i dopełniania obietnic, które sobie złożyliście?
− Tak.
− Jak najbardziej.
− Poproszę obrączki.
Eddie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mały, foliowy woreczek, który wyniósł z jednej z galerii, którą mijali po drodze. Wysypał na ręce jego zawartość, a Lexie ze zdziwieniem zaobserwowała, że są to dwie, cienkie, złote obrączki.
Dopiero gdy wzięła je do ręki, odgadła, że się myliła.
− Złotko z czekolady? − spytała zaskoczona, obracając krążek w palcu. Eddie wzruszył ramionami.
− Galeria jest słabo wyposażona − powiedział zakłopotany. Dziewczyna wsunęła prowizoryczną ozdobę na palec Mauera.
− Idealne.
− Jesteście mężem i żoną − wzruszyła ramionami urzędniczka. − Życzę wam dużo szczęścia na nowej drodze życia. W dzisiejszych czasach będzie wam ono niezbędne.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz