<b>BRUTALNY ATAK NA MUGOLI W CZASIE ZABAWY
SYLWESTROWEJ! WŚRÓD OFIAR SĄ CZARODZIEJE!</b>
Nie jest jeszcze dokładnie znana
liczba osób, które zginęły w czasie nocnego ataku w Mary’s Hall House. Według
przedstawiciela Wydziału Przestrzegania Prawa,
Geofrey’a Gitts’a, może ona osiągnąć nawet ponad sto osób.
„Nie wiemy jeszcze, ilu dokładnie
gości było w momencie ataku na terenie
posesji. Lista gości liczy sto dwadzieścia dwie osoby. Było wśród nich kilku
czarodziei.”
Do szpitali przewieziono w nocy
siedem osób, dwie zmarły na miejscu,
stan pozostałych jest bardzo ciężki. Według uzdrowicieli prawdopodobnie nie przeżyją do rana.
Prawdopodobny przebieg wydarzeń
minionej nocy jest jeszcze ustalony. Prawdopodobnie grupa śmierciożerców wdarła
się na przyjęcie tuż przed północą. Nim przybyła pomoc, napastnicy uciekli z
miejsca zdarzenia…
Maddie przerwała. Więcej nie było
sensu czytać. W całym artykule nie padło ani jedno nazwisko – nie było wiadomo,
kto dokładnie jest ranny a kto…
Siedzieli skupieni w pokoju,
wsłuchując się w każde zdanie, wypowiedziane przez Maddie. Nawet nie zauważyli,
kiedy zamilkła.
- To absurd – odezwała się nagle
Charlie – Jakiś chory absurd. Pewnie popieprzyły ci się nazwy, takich domów
jest w około Londynu w cholerę i jeszcze ciut, a wszystkie mają podobne nazwy…
- To prawda – zgodził się cicho
Eddie. Po raz pierwszy na jego twarzy można było dostrzec taką pewność – Jest
ich naprawdę bardzo dużo.
Syriusz milczał. Teraz nie był już
pewny niczego. Być może mieli rację, może się zasugerował, jednak coś mówiło
mu, że to tam, a nie nigdzie indziej, mieli być w nocy Lily i James.
- Nawet, jeśli to faktycznie to
miejsce – podjęła trochę niepewnie – to nie jest powiedziane, że tam byli…
Mogli wyjść wcześniej, słyszeliście, że nie jest wiadomo ile osób było…
- To prawda – zgodził się Peter –
Mogło tak być.
I znów milczenie. Żadne słowa w
tej chwili nie mogły podnieść ich na duchu. Nie byli nawet pewni, co mogą
zrobić. Wszystkie możliwe wyjścia wydawały się absurdalne i nikt nie miał
pomysłu, jak sprawdzić, czy przyjaciele są cali i zdrowi.
Strach i szok odebrał im zdolność
myślenia i racjonalnego podejmowania decyzji. Było przecież tyle różnych
scenariuszy i tysiące wyjść do każdego z nich.
Pozostawało im tylko czekanie, na
cud.
- Co robisz? – zapytał Peter,
kiedy Syriusz poderwał się z miejsca.
Teraz zostali już tylko oni dwaj i
Charlie. Pozostali, po ponad godzinie siedzenia bezczynnie, zdecydowali się
wrócić do domów i tam czekać na wszelkie wiadomości.
Black nie odpowiedział. Dopadł do
komody i zaczął w pośpiechu wyrzucać zawartość szuflad na ziemię, szukając
czegoś gorączkowo.
- Accio lusterko – zirytował się w
końcu, wyszarpując różdżkę z kieszeni spodni. Lusterko wyleciało zza kilku
książek, wpadając prosto w jego ręce – James Potter!
Odpowiedziała mu cisza. Charlie przyglądała
się temu z zaciekawieniem, Peter natomiast sprawiał wrażenie, jakby widział
Blacka pierwszy raz w życiu.
- Może zostawił swoje tu –
powiedział, próbując w to święcie wierzyć. Wrócił na miejsce, myśląc
gorączkowo.
Sam nie wiedział co niepokoiło go
bardziej – to, że nie było wiadomości od Lily i Jamesa, czy fakt, że nie
skontaktował się z nim nikt z Zakonu. Był pewien, że członkowie przybyli na
miejsce pierwsi – nawet, jeśli nie wszyscy, na pewno był tam już dawno Moody. Do
tej pory po każdym ataku dostawali wiadomość – czasem ich wzywano do pomocy,
czasem po prostu informowano, że coś się stało.
Tymczasem teraz, chociaż minęło
tyle godzin, nie zdarzyło się nic.
- Może… Może któreś z nas, powinno
sprawdzić czy nie ma ich w domu? – zaproponowała w końcu nieśmiało Charlie.
Nadal nie była pewna, czy Black jest jeszcze bardzo wściekły, czy może już
tylko wściekły. Syriusz spojrzał na nią tak, jakby zupełnie zapomniał, że tu
jest.
W całym tym strachu i gorączkowym
szukaniu wyjaśnień, zupełnie umknęło mu coś tak prostego i oczywistego, co
mogliby zrobić.
- To ma sens – powiedział cicho
Peter, równie oszołomiony co Black – Warto sprawdzić…
Zerwali się równocześnie.
Perki rozejrzał się z
powątpiewaniem po ruinach domu, gładząc się po koziej brodzie.
- Pojęcie wszelkie przechodzi
obok, żeby tak w Sylwestra – usłyszał obok siebie – Jak sobie pomyślę, że w
Nowy Rok miałabym kogoś stracić...
- Dla nich nie ma złego dnia –
powiedział ponuro, patrząc ukradkiem na Becky – Przeklęci gówniarze…
- Szefie, znaleźliśmy listę gości
– mały, kędzierzawy chłopaczek podbiegł do nich, ściskając w ręku kilka plików
kartek – Trochę ich było, szefie.
- Wszyscy się znaleźli? – zapytał
Perki, gdy Becky wzięła listę i zaczęła ją przeglądać ze średnim
zainteresowaniem.
- Perę osób jest już Munga –
wyliczył chłopaczek – I wydaje nam się, że pod gruzami lewego skrzydła domu, może
być jeszcze kilka osób, a tak, to prawie wszyscy martwi…
- Na gacie Merlina… Perki, tu są
nasi! – wykrzyknęła oszołomiona Becky, odciągając go od chłopaka.
- Wiem, przecież mówili, że było
kilku naszych…
- Nie, nie, Perki, nasi z Zakonu –
potrząsnęła głową, podtykając mu listę pod nos – Patrz, Potter i Evans, są na
tej liście… Miejsca rezerwacyjne są potwierdzone!
- To ci nowi? – zastanowił się
powoli Perki – Syn Evelyn i Anthonyego? Cholera…
- Powiadomić ich? – zapytała,
czując jak gardło zasycha jej na wiór. Perki pokręcił głową, myśląc gorączkowo.
- Jeszcze nie. W pierwszej kolejności,
napisz do Munga, niech sprawdzą, czy ich tam nie ma. Potem, sprawdź tych tu –
wskazał niechętnie gestem głowy na ruiny domu – wszyscy są w maskach, może coś przeoczyliśmy.
Kiwnęła głową i zniknęła mu z pola
widzenia, podczas gdy Perki wpatrywał się uparcie w listę, myśląc nad czymś gorączkowo.
- Nie wiesz może, gdzie oni
mieszkają? – zawołał za siostrzenicą. Becky odwróciła się, marszcząc brwi.
Moody zabębnił w drzwi,
rozglądając się czujnie dookoła. Jak gdyby nie miał nic lepszego do roboty, jak
sprawdzanie dwójki smarkaczy.
Minęła dłuższa chwila, a nikt nie
otwierał. Walnął więc w drzwi kolejny raz, wyciągając równocześnie różdżkę –
tak na wszelki wypadek, gdyby nikt nie otworzył. Wieloletnie doświadczenie
nauczyło go już, że brak odpowiedzi nie koniecznie jest oznaką pustego mieszkania.
Tym razem usłyszał jednak kroki i
chwilę potem, drzwi otworzyły się i wyjrzała zza nich rozczochrana Lily Evans,
patrząc na niego zaspana.
- Pan Moody? – zapytała
zaskoczona, przecierając oczy – Co pana tu sprowadza?
- Sprawdzam, czy jesteście żywi.
Gazet nie czytasz!? – zagrzmiał, trzęsąc się ze złości. Jakby nie mógł ich
sprawdzić kto inny.
- Dziś jeszcze nie… - powiedziała,
zawstydzona, odgarniając włosy z czoła – James, możesz mi podać koszulę i
gazetę, która przyszła rano? – zawołała w głąb mieszkania, rumieniąc się –
Przepraszam…
Nie minęła chwila, jak w drzwiach
pojawił się Potter, podając ukochanej szlafrok i noworoczne wydanie Proroka
Codziennego.
- Dzień dobry – rzucił do aurora, zaskoczony
jego widokiem. Lily tymczasem, już ubrana, cofnęła się, otwierając drzwi i
rozłożyła gazetę na pierwszej stronie.
- Boże! – wypsnęło jej się – Boże!
- Lepiej powiadomcie bliskich, że
nic wam nie jest – mruknął Moody, w myślach poprzysięgając Perkiemu zemstę. Gdyby
chociaż wydarzyło się coś złego. Odwrócił się i odszedł, mamrocząc coś o
niefortunnych skutkach nocnych imprez i nieprzemyślanych działań.
- Boże – powtórzyła trzeci raz
Lily, blada jak ściana. James podszedł do niej i przez ramię zaczął czytać
artykuł, blednąc bardziej z każdą chwilą.
Kilka godzin wcześniej.
Prześladował ją pech. Inaczej nie
można było nazwać tego, co działo się od samego rana. Rozmowa z panią King i
Maddie, zajęła jej wyjątkowo dużo czasu, a ten, który pozostał upłynął pod
znakiem jednej, wielkiej porażki.
W pierwszej kolejności zalała
łazienkę. Jedna z rur odpływowych wanny pękła i cała woda, której użyła do
kąpieli, wypłynęła na podłogę. Doprowadzenie wszystkiego do porządku zajęło jej
dobrą godzinę, a na tym się nie skończyło.
Zajęta czyszczeniem podłogi, zapominała
że otworzyła w sypialni okno, by przewietrzyć. Łatwo się domyśleć, że śnieg,
padający z niemałym nasileniem, zasypał prawie całe biurko, na którym leżały
książki i wiele innych, nieodpornych na śnieg rzeczy.
Jakby tego było mało, kiedy już
uporała się z wszechobecną wodą i przebrała w strój specjalnie na tą okazję
wypożyczony, zahaczyła brzegiem sukni o zawias drzwi, rozrywając delikatny materiał.
Opadła zrezygnowana na fotel w
salonie, patrząc na zegar i jęknęła. Dochodziła szósta, więc nawet jeśli teraz
zechciałaby czegoś poszukać, nie było szans, żeby zdążyła się wyszykować na
ósmą. Bądź co bądź, znalezienie stroju na pewno zajęłoby sporo czasu.
Decyzję podjęła w sekundę. Wbiegła
do sypialni, gdzie przebrała się w pośpiechu w wygodne cichy i wybiegła z
mieszkania, łapiąc w locie torebkę.
- Nie jesteś gotowa – powitał ją
rozbawiony James, poluzowując niewygodny kołnierz koszuli – Gdzie wytworna
suknia?
- Na śmietniku – powiedziała
szczerze Lily, wpuszczając Pottera do środka – Zostajemy w domu.
Stał jak wryty, patrząc jak Lily
znika w drzwiach prowadzących do salonu.
Kiedy w końcu się ocknął, zdjął
szybko płaszcz i poszedł za Evans, marszcząc brwi.
- Dlaczego?
- Od rana nic mi nie wychodzi –
wyjaśniła krótko, miotając się koło kuchenki – Zalałam łazienkę, zasypało mi
pokój, podarłam strój i chociażbym chciała, nie było szans, żebym się wybrała
na czas a po za tym….
Odwróciła się do niego.
- Tak sobie pomyślałam, że jutro
mija rok, odkąd jesteśmy parą i… Nie chcę się tobą dziś z nikim dzielić
–zakończyła łagodnie – Mam ochotę na spokojny wieczór tylko we dwoje.
Uśmiechnął się, przyciągnął ją do
siebie i musnął ustami jej usta.
- Bardzo sensowny pomysł – zgodził
się z nią i zmarszczył brwi – To już rok?
Zaśmiała się, pokiwała głową i
zarzuciła ręce na jego szyi.
- Aż tak trudno w to uwierzyć? –
zapytała łagodnie przyglądając mu się z uwagą. Odpowiedział od razu, nie
wahając się nawet chwili.
- Wydaje mi się, jakby to było
wczoraj.
Zaśmiała się, cmoknęła go w
policzek i przeszła do kuchni.
- Pomóż mi – poprosiła łagodnie –
nakryj do stołu.
Wskazała głową na przygotowaną
zastawę, a sama zajęła się doprawianiem kolacji.
Obudził ją huk, dochodzący z
przedpokoju. Zaraz potem rozległ się chichot i przekleństwo tak rubaszne, że
Lauren pomyślała, że ktoś włamał się do domu.
Zerwała się na równe nogi,
wybiegła z sypialni, ściskając w ręku różdżkę i omal nie padła z wrażenia na
to, co zobaczyła.
W przedpokoju leżał Richard, klnąc
jak szewc. Dla Lauren było to nowością – nigdy dotąd nie słyszała, żeby z jego
ust padła ostra bluzga. Nawet w największym gniewie, ograniczał się najwyżej do
cholery.
Tymczasem teraz, leżąc na chodniku
w holu, wyrzucał z siebie z prędkością karabinu maszynowego przekleństwo za
przekleństwem, czerwony na twarzy a wąsy trzęsły mu się złowrogo.
Lisa tymczasem pochyliła się nad
nim i zaniosła histerycznym chichotem, równie czerwona co jej mąż.
Nie było wątpliwości, że oboje
przesadzili z szampanem, co również było dla Lauren nowością.
- Mamo… Tato… - zaczęła powoli i
oboje zwrócili się w jej stronę.
Richard urwał w połowie zdania,
blednąc, natomiast Lisa zaczerwieniła się jeszcze bardziej i ponownie
zachichotała.
- Lauren… Czego ty nie jesteś w
łóżku!? – zagrzmiał Richard, a Lauren uśmiechnęła się łagodnie.
- Bo mnie obudziliście, tato –
powiedziała rozbawiona.
- Czemu nie jesteś w łóżku u
dziadków?!
- Bo wróciłam do domu, tato –
odpowiedziała przymilnie, zagryzając wargę – Co się stało?
- Nic…
- Dlaczego leżysz w holu? –
spytała łagodnie, a Lisa znów zachichotała.
- Bo… się przewróciłem… -
wyburczał, teraz blady jak ściana. Lauren pokiwała pobłażliwie głową –
Potknąłem się w progu…
- A czemu nie wstajesz?
Richard oblał się szkarłatnym
rumieńcem. Lisa potrząsnęła głową ze śmiechem – wyglądała, jakby myślami była w
swoim własnym świecie.
- Chyba uszkodziłem sobie nogę –
powiedział w końcu Richard, a Lauren resztką siły woli powstrzymała się, żeby
nie parsknąć śmiechem.
- Pomóc ci wstać, tato? – zapytała
rozbawiona. Naburmuszył się jeszcze bardziej.
- Wykluczone! To znaczy… Nie ma
takiej potrzeby, córeczko – poprawił się szybko – Wracaj do łóżka, my też już
idziemy…
Pokiwała głową, cofnęła się o
krok, ale nie wróciła do sypialni. Oparła się plecami o ścianę i z rozbawieniem
obserwowała poczynania ojca.
Richard złapał się ręką za poręcz
schodów, podciągnął, zachwiał, odwrócił do żony i… przewrócił z hukiem.
Z jego ust znów padła lawina
przekleństw, kiedy zorientował się, że Lauren nadal patrzy.
- To chyba coś poważnego… -
wyburczał, zawstydzony. Lauren zaśmiała się, podchodząc bliżej.
- Na pewno do jutra przejdzie –
powiedziała, pomagając mu wstać – Pomogę ci dojść do sypialni, żebyś sobie
naprawdę… To znaczy, bardziej nie uszkodził nogi… - poprawiła się natychmiast.
Tym razem nie zaprotestował, gdy
pomogła mu wstać. Zatoczyli się razem, Richard dygnął, symulując nieudolnie ból
nogi i nadal chwiejąc się, dał doprowadzić do sypialni, gdzie usnął, jak tylko
jego głowa dotknęła poduszki.
Chichocząc pod nosem, Lauren
wróciła do Lisy, która zaśmiewała się do łez, klęcząc na ziemi.
- Wspaniała zabawa, naprawdę –
powiedziała do niej, gdy Lauren ją podniosła – Oboje bawimy się wspaniale! Może
troszkę przesadziłam z tym winem… - dodała, gdy potknęła się o własne nogi -…
szczęście, że córki mnie nie… Lauren, kochanie, a czemu nie jesteś u babci?
- Jutro ci opowiem…
- Wiesz córciu, chyba wypiłam o
kieliszeczek za dużo… Nie mów ojcu, w jakim byłam stanie, dobrze…
I nim Lauren odpowiedziała, padła
na łóżko obok męża. Oboje zachrapali równocześnie.
- Napisałam do rodziców –
powiedziała Lily, wchodząc do salonu i siadając obok Jamesa, który przyglądał
się w milczeniu nagłówkowi gazety – I wysłałam wiadomość do Syriusza, na
wszelki wypadek…
Objął ją ramieniem, a ona ułożyła
głowę na jego piersi.
- Jak sobie pomyślę, że my też
mieliśmy tam być – wyszeptała, czując jak drży jej głos – to straszne…
- Nie myśl o tym – poprosił
natychmiast, gładząc ją uspokajająco po ramieniu – Na szczęście nic złego się
nie stało…
- Nic złego? Zginęło tyle ludzi –
głos zadrżał jej lekko – Bylibyśmy jednymi z nich, gdyby nie ta głupia
sukienka… Gdyby nie zwykłe
szczęście!
Odpowiedział jej milczeniem. Bo co
innego mógł zrobić? Lily miała rację – gdyby nie głupi przypadek, pewnie byliby
na liście ofiar.
- Chodźmy stąd – poprosiła w
końcu, wstając – nie zniosę takiego siedzenia. Idźmy do Syriusza, albo
rodziców… Gdziekolwiek.
- W porządku – zgodził się z ulgą
James – Dobry pomysł.
- Dzień dobry – powitała łagodnie
rodziców, kiedy oboje wtoczyli się rano do kuchni i opadali na miejsca przy
stole – Co na śniadanie?
- Lauren?
Lisa spojrzała zaskoczona na
córkę, podczas gdy Richard nawet jej nie zauważył – zamknął oczy, podpierając
głowę na rękach i wyraźnie starał się na czymś skupić.
- Kiedy przyjechałaś? – zapytała
kobieta, podnosząc się powoli i podchodząc do córki, żeby ją uściskać. Lauren
stłumiła chichot.
- Wczoraj z nocy – powiedziała,
pozwalając się przytulić – widzieliśmy się już, mamo.
- Naprawdę? – zapytała lekko
zmieszana kobieta, a Lauren pokiwała głowę – Cieszę się, że wróciłaś. Jak się
czujesz? – spytała szybko, chcąc zmienić temat.
- Na pewno lepiej niż tata… -
wszeptała do siebie Lauren, tak cicho, że tylko ona to słyszała – Całkiem
dobrze, mamo. Usiądź, ja zrobię coś do jedzenia.
- Dlaczego nie uprzedziłaś, że
wracasz? – spytała Lisa – Spędzilibyśmy razem Sylwestra.
- Przyjechałam tylko na kilka dni
– poprawiła ją szybko Lauren – Mam wizytę u lekarza pod koniec tygodnia.
- Wracasz do dziadków? – zapytała niezbyt zadowolona
Lisa, podczas gdy Richard skończył już się namyślać, bo otworzył oczy i
rozejrzał się po kuchni.
- Lauren? – zapytał, patrząc oszołomiony na
krzątającą się po kuchni córkę – Kiedy wróciłaś?
- Wczoraj w nocy – powiedziała cicho Lisa –
Witaliśmy się, nie pamiętasz?
Mężczyzna zamyślił się, zmieszał i wymruczał.
- Naturalnie, że pamiętam… Co na śniadanie?
- Jajecznica
- powiedziała krótko – Umówiłam się z Iris, że zajmę jeden z domków na
jakiś czas – podjęła – teraz i tak nie ma tam prawie wcale ludzi, więc do
wakacji spokojnie będę mogła tam pomieszkać…
- Do wakacji? Dziecko, zamierzasz tam siedzieć do
wakacji? Przecież będziesz miała termin w okolicy czerwca, nie możesz być tam
sama…
- Stamtąd jest dużo bliżej do szpitala niż stąd –
zauważyła rozsądnie Lauren – Nie będę tam sama, Iris będzie ze mną cały czas…
daj spokój, znam ją od dziecka, to nie jest obca osoba.
Lisa otworzyła usta, chcąc przypomnieć Lauren o
Syriuszu, w ostatniej chwili zdecydowała jednak zamilczeć. Wolała nie poruszać
z córką tego tematu w obecności Richarda.
- Zamierzasz być tak daleko przez tyle czasu?
Rozumiem, że to wszystko jest dość świeże, ale do czerwca jest jeszcze prawie
sześć miesięcy i wszystko może się zmienić – podjęła zamiast tego z powagą.
Lauren spojrzała na nią przez ramię.
- Więc wtedy wrócę – powiedziała obojętnie.
Wyczuwając, że córka jest już podburzona, Lisa zdecydowała zmienić temat.
- To kiedy masz te badania?
Eddie cierpiał. Kiedy tylko dostał wiadomość od
Syriusza, że z Lily i Jamesem wszystko jest w porządku, mógł się w spokoju
oddać cierpieniom spowodowanym kacem.
A te, bliżej popołudnia, drastycznie się nasiliły.
I kiedy tak siedział, a właściwie leżał, wpatrując
się w sufit i walcząc z nawracającym bólem głowy, racząc się najlepszym lekiem
– kefirem – poczuł, że czegoś mu brakuje.
Bo Eddie nagle sobie zdał sprawę, że jest tu zbyt
cicho. Co by nie mówić, im dłużej cierpiał tym bardziej utwierdzał się w
przeczuleniu, że o wiele lepiej by mu się znosiło karę za zbyt długie – albo
zbyt krótkie, zależy od punktu widzenia – picie, gdyby ktoś gadał mu z wyrzutem
nad uchem. Jedyną osobą, która byłaby do tego zdolna, była Lexie.
Czując, iż jest blisko popełnienia czegoś głupiego,
Eddie zdecydował się wziąć w garść. Podniósł się więc z łóżka i podążył do
łazienki, gdzie wziął zimny, orzeźwiający prysznic, który przyniósł lekką ulgę
ale poczucia, nie zniszczył.
I wtedy Eddie podjął błyskawiczną decyzje pewny, że
jeśli nie teraz, to już pewnie nigdy.
− Lexie. − Eddie wpadł do kuchni, mijając w drzwiach
panią McAdams i rzucając jej krótkie: „dzień dobry”. − Musimy pogadać.
− Nie teraz, nie widzisz, że zmywam?
− Och, zostaw to − fuknął, zabierając jej talerz. −
Ja mam poważną sprawę. Może stąd wyjdźmy, lepiej, żebyś nie miała nic ostrego w
zasięgu ręki.
− Gadaj, co masz gadać, muszę się jeszcze dziś
pouczyć − zestrofowała go, opierając ręce na biodrach.
− Odsuń się od noży, proszę − złapał ją za rękę i
odciągnął jak najbliżej drzwi. − Słuchaj, wiem, że to może zabrzmieć trochę
głupio, że teraz tak wyskakuję i pewnie zaraz wywalisz mnie za drzwi, ale
stwierdziłem, że jak nie teraz to wcale, dlatego zamknij buzię − dodał
stanowczo, gdy otworzyła usta. − … i posłuchaj co mam ci, do cholery, do
powiedzenia!
− Nie mam czasu na twoją paplaninę − oznajmiła
zezłoszczona. − W ogóle, co to ma znaczyć, wpadasz tu bez zapowiedzi, chrzanisz
bez sensu i zabierasz mi czas! Ja naprawdę mam teraz…
− Wyjdź za mnie.
Urwała w pół zdania zaskoczona równie mocno jak on. Zamrugał szybko,
czekając na jej odpowiedź.
− Nie taki był układ − powiedziała oschle. − Bez
angażowania, bez zobowiązań. Łamiesz zasady, tak nie… Wyjdź.
Odwróciła się na pięcie. Przyglądał się jej się
uważnie, ale nie ruszył z miejsca. Wiedział, że nie skończyła.
− Co ty sobie myślisz, że kim ty jesteś? Że masz
prawo wywracać moje życie do góry nogami?! Że dla ciebie przestanę przestrzegać
swoich zasad? Nie masz prawa tego robić, nie masz prawa łamać tych zasad. Nie
masz prawa prosić mnie o to, jasne?
− Może źle się wyraziłem − stwierdził zdecydowanie,
podchodząc do niej. − Ja się ciebie nie pytam. Ja cię informuję, że za mnie
wyjdziesz.
Otworzyła usta zszokowana i zamachnęła się ręką, ale
był szybszy. Złapał ją mocno za nadgarstek.
− Co jest, do cholery?! Skąd u ciebie ten refleks?!
− spytała zszokowana, próbując szarpnąć ręką. Okazał się być jednak zbyt silny.
− Wyjdź za mnie − powtórzył stanowczo.
− Puść mnie.
− Dopiero, jak się zgodzisz.
− Po moim trupie.
− Mogę zaczekać.
− Nie masz prawa tego robić.
− Owszem, mam. I chcesz, żebym to robił.
− Nie chcę.
− Chcesz.
− Nie, nie chcę. Puść mnie.
− Owszem, chcesz. Nie puszczę cię, dopóki nie
powiesz, że za mnie nie wyjdziesz.
− Pożałujesz tego. Nie masz prawa tego robić. Nie
masz prawa mnie o to prosić. Puść mnie i wynoś się!
− Nie puszczę cię, bo cię kocham − powiedział
zirytowany. − Jeśli zajdzie taka
potrzeba, zaciągnę cię siłą do urzędnika. Ale na pewno nie wyjdę stąd bez
twojej irytującej osoby.
Pociągnęła z całej siły ręką. Zwolnił uścisk, na co
ona rzuciła się na niego, okładając pięściami. Stał niewzruszony, przyjmując
ciosy i czekając, aż się zmęczy. Poczuła się bezsilna − cofnęła o krok, a po
jej policzkach popłynęły łzy. Zaskoczyła go tym.
− Nie… nie masz prawa! Wszystko zniszczyłeś!! Jesteś
taki sam, taki sam, jak wszyscy inni! Potraficie tylko ranić…! Nie dotykaj
mnie! − Pisnęła histerycznie, gdy przyciągnął ją do siebie. Szarpnęła, a gdy
nie udało jej się oswobodzić, opadła bezsilnie w jego uścisku.
− Wyjdź za mnie.
− Nienawidzę cię za to, że cię kocham − wycedziła.
− Wyjdź za mnie.
− Po co? Żebyś uciekł przy pierwszej okazji?
− Nigdzie się nie wybieram − powiedział całkowicie
szczerze. − Wyjdź za mnie.
− Udowodnij − odsunęła się, patrząc na niego uwagą.
− Jeśli naprawdę chcesz się ze mną ożenić, zrób to jak najprędzej. Najszybciej,
jak się da.
− Zgoda − powiedział bez mrugnięcia okiem. −
Idziemy.
− Co?! Zwariowałeś?! Teraz?
− Dokładnie. No, jeśli chcesz, mogę poczekać, aż się
przebierzesz, chociaż jak dla mnie możesz być nawet w tym fartuszku.
Spojrzała na niego i odgadła, że mówi jak
najbardziej poważnie. Był zdecydowany wziąć z nią ślub od razu.
− Eddie, to dziecinne − powiedziała powoli.
− Dobra, nie musisz się ubierać. Idziemy.
Podszedł do niej, objął ją w pasie, przerzucił przez
ramię i wyniósł z kuchni. W holu minęli zaskoczoną Panią McAdams.
− Ożenię się z nią − powiedział do zszokowanej
kobiety i zanim doszło do niej, co powiedział, wyszedł z domu.
− Oszalałeś?! Postaw mnie na ziemię! Nie możemy tak
pójść i z miejsca się pobrać! Idioto, puść mnie! Nie mamy nawet obrączek!!
Zatrzymał się, postawił ja na ziemi i zamyślił się.
− Masz rację… Cholera…
− Widzisz? To szaleństwo − powiedziała, oddychając
szybko. − Wróćmy do domu, poroz…
− Coś wymyślę. Idziemy.
− Bardzo panią proszę, to wyjątkowa sytuacja − Eddie
pochylił się nad biurkiem urzędniczki. − Zgodziła się wyjść za mnie tylko dziś.
Sama pani rozumie, że nie mogę przepuścić takiej okazji…
−- Nie mogą państwo pobrać się z miejsca. Mamy wiele
par, które bardzo długo czekały na termin. Mogę państwa zapisać do kolejki.
− W porządku, poczekamy − powiedziała Lexie, ciągnąc
chłopaka za rękaw. − Udowodniłeś, że możesz to zrobić, wyjdę za ciebie. Daj
pani spokój i…
- Rozmyślisz się – syknął. − Pozwoli pani, że
wyjaśnię okoliczności tak nagłej decyzji. Widzi pani, moja narzeczona pochodzi
z rodziny feministek, które z całą stanowczością, wiedzione latami doświadczeń,
odmawiają nam, mężczyznom, siebie i swoich cudownych osób. Ja z kolei, z
zasady, jestem biernym homoseksualistą z wyboru, kobiety są w moim mniemaniu
koszmarnymi zołzami. Lexie, czyli moja narzeczona, stoi na piedestale
zołzowatości, a jednak tak się złożyło, że nie jestem w stanie funkcjonować bez
jej złośliwości, ciągłych powtórek z tego, jak straszliwą osobowością jestem i
tak dalej, długo by opowiadać. Nie wiem dokładnie, z czego to wynika, być może
po prostu tak jesteśmy skonstruowani w tym dziwnym świecie, aczkolwiek dziś
rano, gdy wstałem z łóżka, zdecydowałem, że nie mogę dłużej żyć z dala od tej
najbardziej irytującej bestii, jaką stworzył świat. Więc się jej oświadczyłem.
To chyba naturalne, tylko że widzi pani, ona ubzdurała sobie, wiedziona
doświadczeniem pokoleń, że ślub jest złem wcielonym i pewnie uważa, że zrobiłem
to tylko po to, żeby ją wykorzystać i zostawić z dzieckiem… Nie zaprzeczaj,
oboje wiemy, że tak jest − dodał, nie odwracając się nawet w stronę kobiety. Ta
zamknęła usta i wzruszyła ramionami. − Nie ma w tym większego sensu, bo i tak
dzielę z nią większość nocy w roku, jednak Lexie postawiła mi warunek, że mamy
pobrać się najszybciej, jak się da. Sama pani rozumie, że to sytuacja wyjątkowa,
bo inaczej ta wredna kreatura mnie zostawi, a ja będę żyć w samotności z
rozdartym sercem i to pani będzie mogła czuć winna… A to wielki ciężar −
zakończył sugestywnie.
− Pani wie, że on ma problem? − spytała urzędniczka,
wychylając się do Lexie.
− To nie problem. On jest po prostu nienormalny −
powiedziała obojętnie dziewczyna.
− I mimo tej wiedzy nadal go pani chce?
− Zostawiłabym go w mig, gdyby przestał pierdolić o
ptaszkach i kurkach. To nie wszystko, na co go stać − powiedziała z szerokim uśmiechem.
Urzędniczka zamrugała zaskoczona.
− Wyrzucą mnie, jeśli ktoś się o tym dowie −
wymruczała kobieta, wyciągając z szuflady komplet dokumentów. − Ale sądzę, że
każdy inny wysłałby was do psychiatry. Może i ja powinnam. Proszę to wypełnić i
poczekać na swoją kolej.
− Zaraz, to
wszystko? − spytał Eddie, patrząc ze zdziwieniem na dokument, który podstawiła
mu pod nos urzędniczka. − A przysięga?
− Są państwo w Magicznym Urzędzie Stanu Cywilnego.
Wystarczy podpis, by formalnie stali się państwo małżeństwem. Proszę się
pospieszyć, już dawno skończyłam pracę.
− No ale zaraz, skąd ona ma wiedzieć, czego ode mnie
wymagać?! − Spytał z oburzeniem Eddie.
− Proszę się streszczać, a ja zaparzę sobie kawę,
dobrze? − westchnęła czarownica, czując, że lepiej po prostu odpuścić. Wstała
od biurka i odeszła w kierunku zaplecza.
− Nie musi się pani spieszyć − zawołała za nią
Lexie. − To chwilę potrwa. Ty pierwszy.
− Jesteś największą zołzą, jaką widział ten świat.
Czepliwą, opryskliwą esencją uporu i złośliwości. Czepiasz się swoich zdań i
siłą cię od tego nie można odciągnąć. Jesteś jak ziarnko piasku w bucie, nie
widać cię, a boli jak cholera. Ale nie mogę wyrzucić tego kamyczka, bo nawet
gdybym miał przestać chodzić, nikt tak jak ty nie będzie mnie uwierał,
doprowadzał do szału, sprawiając jednocześnie tyle przyjemności. Bo chociaż to
masochizm, uzależniłem się od tego kamyka i nie potrafię bez niego egzystować.
Obiecuję ci, że będę znosił wszystkie twoje kaprysy, przynosił w niedzielę
śniadanie do łóżka, nie będę opowiadał dowcipów o blondynkach i opuszczał po
sobie klapę w toalecie. Zacznę regularnie zmywać naczynia, co jakiś czas dam ci
wieczór dla siebie i na starość nie zapomnę być czasem romantyczny. Będę cię
kochał nawet, gdy będziesz pomarszczona jak rodzynek i śmierdzieć naftaliną. I
pozbędę się z ciebie przekonana, że umiemy tylko krzywdzić. O tym, że będę cię
kochać itp. też mam mówić? Bo to takie oczywiste, że…
− Wiem, wiem, darujmy to sobie. Jesteś irytująco…
− Nie skończyłem − przerwał jej surowo. − dziękuje,
że tu jesteś.
Uśmiechnęła się łagodnie.
− Jesteś irytująco szczęśliwy, gadasz jak potłuczony
w jakimś dziwnym, niezrozumiałym dla innych języku. Zarażasz chorym optymizmem,
czepiasz się i masz nienormalnego przyjaciela, którego nie znoszę z całego
serca. Uważasz, że jesteś gejem, a mimo to ze mną sypiasz i potrafisz sprawić,
że zaczynam wątpić w to, że mam słuszność w swoich pogadasz. Szanujesz je i
jesteś ze mną mimo tego, że bywam zołzą. Obiecuję ci, że będę mniej kapryśna,
będę prać twoje gacie i wstawać w nocy do naszych dzieci. Pozwolę ci czasem
pójść na piwo z Chrisem i nie będę się wymawiać bólem głowy, a gdy będziesz
mieć problemy z prostatą, będę cię kochać nadal tak samo mocno, jak w tej
chwili.
Zapadła krotka cisza, podczas której wpatrywali się
w siebie.
− Jak żyję, nie słyszałam takiej przysięgi
małżeńskiej − powiedziała urzędniczka, wchodząc do sali. − Podziwiam was, że
mimo takiej inności potraficie się zrozumieć. Czy decydujecie się na zawarcie
związku małżeńskiego i dopełniania obietnic, które sobie złożyliście?
− Tak.
− Jak najbardziej.
− Poproszę obrączki.
Eddie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mały,
foliowy woreczek, który wyniósł z jednej z galerii, którą mijali po drodze.
Wysypał na ręce jego zawartość, a Lexie ze zdziwieniem zaobserwowała, że są to
dwie, cienkie, złote obrączki.
Dopiero gdy wzięła je do ręki, odgadła, że się
myliła.
− Złotko z czekolady? − spytała zaskoczona,
obracając krążek w palcu. Eddie wzruszył ramionami.
− Galeria jest słabo wyposażona − powiedział
zakłopotany. Dziewczyna wsunęła prowizoryczną ozdobę na palec Mauera.
− Idealne.
− Jesteście mężem i żoną − wzruszyła ramionami
urzędniczka. − Życzę wam dużo szczęścia na nowej drodze życia. W dzisiejszych
czasach będzie wam ono niezbędne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz