- Lily? - Syriusz spojrzał pytająco na Lauren, a ta
potrząsnęła głową.
- Za wcześnie – odpowiedziała zaniepokojona i oboje sięgnęli
po różdżki. Wzrok rudowłosej padł na torbę stojącą przy ścianie – Stój! Lily…
Black westchnął z ulgą i zwrócił się z irytacją do Lauren.
- Zdecyduj się –
prychnął, a Lauren rzuciła mu przepraszające spojrzenie.
- Myślałam, że do wieczora nie wrócą – wyjaśniła i
zmarszczyła brwi – skoro wrócili… Coś poszło nie tak. Lily!
Syriusz przez chwilę stał ogłupiały, kiedy Lauren puściła
się biegiem do sypialni przyjaciółki. Jego wzrok padł na koszulkę leżącą na
podłodze obok torby. Dziwnie znajomą koszulkę…
- Cholera! Lauren, nie…!
Krzyknął o chwilę za późno. King otworzyła drzwi, a
mieszkanie wypełnił kobiecy pisk, któremu zaczął od razu towarzyszyć drugi. A
potem do tego akompaniamentu, dołączyło głośne, męskie przekleństwo.
Nastała cisza. Syriusz podszedł do dziewczyny, złapał ją za
rękaw i odciągnął oszołomioną.
- Nie przeszkadzajcie sobie – rzucił krótko do przyjaciół,
zamykając za sobą drzwi i z całej siły próbując zachować powagę oraz wyrzucić z
pamięci widok pobladłego Jamesa stojącego na środku sypialni ze spodniami w
ręku i ogłupiałą miną.
- Widziałeś…? – zapytała go Lauren, kiedy udało jej się
odzyskać głos. Jej twarz rozjaśnił uśmiech – Widziałeś?
- Tak, widziałem – powiedział, wpychając ją do kuchni – Aż
zbyt dobrze.
- Nie, nie, to bardzo dobrze! – ucieszyła się King,
zwracając w jego stronę – Udało im się! Wszystko poszło tak jak miało… Tylko
dlaczego tu? – zaczęła zastanawiać się, a Syriusz westchnął zrezygnowany.
- Czemu cię to interesuje? A w ogóle… O czym ty mówisz? I co
miałaś z tym wspólnego.
Mruknęła coś niewyraźnie, wbijając wzrok w podłogę.
- Myślałem, że już dawno ustaliśmy, że się nie wtrącamy –
powiedział, a Lauren natychmiast żywo zaprotestowała.
- Nie wtrąciłam! Ja tylko stworzyłam optymalne warunki i to
za zgodą Lily… Po za tym, decydując się na ten wjazd na pewno liczyli się z
tym, co może się tam stać i… dlaczego ty się śmiejesz, co?
- Ty widziałaś jego minę? – wyrzucił z siebie – Widziałaś
ich miny?
Lauren roześmiała się, na wspomnienie wyrazu twarzy Lily i
Jamesa.
- Na pewno nie dorównywały waszym, gdy złapaliśmy was w
kuchni w wakacje – usłyszeli rozbawiony głos Jamesa. Miny natychmiast im
zrzedły.
- To akurat cios poniżej pasa – oznajmił Syriusz, a James
wyszczerzył się szeroko. Lily wychyliła się zza jego ramienia, mocno
zaróżowiona na policzkach, ale uśmiechnięta.
- Cześć – powiedziała, odgarniając włosy za ucho – Jak leci?
Jak było u rodziców?
Lauren uśmiech wrócił na twarz, ale tylko na chwilę.
Tymczasem Lily podeszła do stołu i zajęła krzesło obok przyjaciółki.
- Chyba dobrze… -
zaczęła, rzucając niepewne spojrzenia Syriuszowi. Ten jednak nie mógł ich
zobaczyć, bo zajął się żywą rozmową z Jamesem na temat zawartości lodówki i
tego, co mogą z niej przygotować na śniadanie – sama nie jestem pewna… Potem
porozmawiamy.
Lily pokiwała głową. Tymczasem Syriusz z Jamesem doszli do
wniosku, że jedzenie nic sobą nie reprezentuje i jeśli chcą coś zjeść, powinni
wybrać się po zakupy.
- Dobrze się prowadzimy! – naprostowała żywo Lily – Mamy
pusto bo w weekend miało nikogo nie być w domu. A w ogóle, to jesteście
czepliwi.
- Oczywiście – zgodził się dla świętego spokoju James i nim
Lily zdążyła powiedzieć coś więcej, obaj wyszli w pośpiechu z kuchni.
- Co się stało? – zapytała od razu Lily, wstając i
podchodząc do szafki, skąd wyjęła dwa kubki. Machnęła różdżką, wstawiając wodę
i wsypała herbaty. Lauren zawahała się przez chwilę.
- Właściwie… To nic – przyznała zakłopotana – tata był
nadzwyczaj obojętny i praktycznie nie zrobił nic, żeby uprzykrzyć Syriuszowi tą
wizytę i… To mnie właśnie niepokoi.
- No ale… To przecież chyba dobrze, prawda? Lepiej, niż
gdyby miałby być… sobą.
- Nigdy tak się nie zachowywał, sama wiesz…
- Tak… - Lily uśmiechnęła się. Lauren nie raz opowiadała jej
o ojcu i jego stosunku do chłopaków, sama miała okazję zobaczyć go nawet raz w
akcji i przekonać się, do czego jest zdolny. Woda zawrzała – ale jego
obojętność wcale nie musi znaczyć niczego złego – zapewniła ją natychmiast –
Może nie mieć się do czego czepić albo…
- … mieć tego tak dużo, że nie chce mu się nawet zawracać
sobie głowy – wtrąciła zrezygnowana Lauren. Lily w milczeniu zalała herbatę –
Wiesz, że nie było nawet rozmowy?
To mimowolnie wywołało w Lily niepokój. Zmarszczyła brwi,
odsunęła nogą krzesło, postawiła obie herbaty na stoliku i spojrzała
wyczekująco na Lauren.
- Żartujesz.
- Nie, nie żartuję. Sama widzisz! Rozmowa była z każdym –
bez względu czy to chłopak, kolega, czy ktokolwiek inny! Lily, rozmawiał nawet
z dziesięciolatkiem!
Evans spojrzała na nią z uwagą, marszcząc brwi i starając
znaleźć się słowa pokrzepienia dla przyjaciółki, nic jednak nie przychodziło
jej do głowy.
- Może po prostu… Może sam nie wie, co powinien robić? –
zapytała w końcu, wzruszając ramionami – Twój związek z Syriuszem jest jednak
zupełnie inny, niż wszystkie poprzednie, prawda? Jesteście zaangażowani o wiele
bardziej niż zwykle, gdy przedstawia się kogoś rodzinie… Po za tym, przeszliście
więcej niż twoje siostry razem wzięte, to też stawia wasze relacje w zupełnie
innym świetle… Myślę, że może powinnaś dać mu troszkę czasu i wróci do siebie –
zakończyła, dumna z siebie, że w tak krótkim czasie udało jej się wymyśleć tak
przekonujące słowa pocieszenia.
- Może masz rację… Czemu wróciliście tak szybko? – zmieniła
szybko temat, biorąc łyżeczkę i wsypując nią cukier – Coś się stało?
- To bardzo długa historia – westchnęła cicho Evans – Z
jednej strony, dobrze, że się wydarzyła a z drugiej… Nie była wcale konieczna.
- Co się stało? – zaniepokoiła się Lauren, a Lily wzruszyła tylko
ramionami.
- Nic takiego, głupia sprawa… Naprawdę, nie ma o czym mówić.
W każdej innej sytuacji, Lauren drążyłaby temat.
Podświadomie coś jednak mówiło jej, ze tym razem lepiej trzymać ciekawość na
wodzy.
- Ale weekend się udał – odgadła zamiast tego, a uśmiech na
twarzy przyjaciółki był najlepszą możliwą odpowiedzią.
Kiedy tylko się obudziła, poczuła jak ktoś kładzie jej na
głowie coś mokrego i zimnego. Otworzyła oczy i przywitała ją ciemność.
Poruszyła się niespokojnie, próbując zrzucić z twarzy okład.
- Uważaj – usłyszała nad uchem męski głos. Poczuła delikatny
dotyk dłoni i ktoś zdjął jej kompres.
Pierwszym co ujrzała była męska twarz. Przypatrujące się jej
z uwagą grafitowe oczy, łaskoczące w policzki przydługie, szaro-srebrne włosy,
związane z tyłu gumką.
- Gdzie jestem? – zapytała zachrypnięta. Siever odsunął się,
władczym gestem ręki prezentując jej otoczenie.
- Nie radzę – rzucił krótko, widząc, że próbuje się
podnieść. Syknęła z bólu i opadła z powrotem na poduszkę – Nadal jesteś słaba. Dziwię
się, że jeszcze żyjesz…
- Pewnie chętnie widziałbyś mnie martwą – jęknęła i znów
spróbowała się podnieść. Bezskutecznie – Jak długo spałam?
- Byłaś nieprzytomna – poprawił ją obojętnie – odpłynęłaś
osiem godzin temu. I już ci mówiłem, że niczego nie zyskam twoją śmiercią –
dodał po chwili, przypatrując się jej nieudolnym próbom podniesienia się do
pozycji siedzącej.
- Jakoś ci nie wierzę – odpowiedziała. Powoli opadała z sił
i czuła, że jeśli teraz nie usiądzie, to spędzi w tu jeszcze kilka godzin.
Przynajmniej.
- A powinnaś. Cholera – warknął zirytowany, wstając z
fotela, kiedy znów opadła na poduszkę. Złapał ją za ramię i trochę
niedelikatnie podciągnął do pionu, podkładając poduszkę po plecy – Kiedy
nauczysz się, że warto mnie słuchać, Meadows?
- Nie słucham rad takich żerujących na cierpieniu innych
szmat, Pones – wycedziła Dorcas, gotując się w środku. Z całej siły
powstrzymywała się, żeby nie wymierzyć w niego jakimś zaklęciem. A skoro już o
tym mowa… - Gdzie moja różdżka?
- Bezpieczna – powiedział krótko, odchodząc od niej i
siadając w fotelu w drugim końcu pokoju – Jesteś taka nierozważna. Pluć w twarz
osobie, w której rękach jest twoje życie…
- Więc mnie zabij – rzuciła prowokacyjnie, wpatrując się w
niego natarczywie – Zabij mnie. To dla ciebie nic trudnego, prawda?
Przez jego twarz przemknął dziwny cień. Starała się za
wszelką cenę wyrzucić ten obraz z głowy, z każdą chwilą było to jednak coraz
trudniejsze.
- Nie zależy mi na twojej śmierci – powiedział cicho Siever.
Mimo woli wzdrygnęła się na skojarzenie, jakie przywiódł jej na myśl ten szept.
- Po co mi pomogłeś? – zapytała po chwili, dużo spokojniej
niż moment temu – Czego ty ode mnie jeszcze chcesz?
- Dobrze wiesz – Oczy zabłyszczały mu w słabym świetle
lampki, stojącej tuż przy jego fotelu. Potrząsnęła głową.
- Idę stąd – oznajmiła, odrzucając koc, którym była
przykrywa. Szare brwi mężczyzny podjechały wysoko do góry, a usta wykrzywiły
się w kpiącym uśmiechu.
- Nigdzie stąd nie pójdziesz – powiedział, obserwując
uważnie Dorcas. Prychnęła, poprawiając szatę.
- To się jeszcze okaże.
- Nie dajesz rady sama usiąść, a chcesz chodzić – zaśmiał
się drwiąco, ale Dorcas go nie słuchała. Przerzuciła nogi na podłogę, podniosła
się i zachwiała. Runęła bezwładnie na podłogę.
Siever zerwał się i rzucił do niej, w ostatniej chwili
ratując przed upadkiem.
- Doszczętnie oszalałaś!? – krzyknął, sadzając ją z powrotem
na łóżku. Byłaby mogła przysiąc, że w tej chwili przez obojętną maskę przebiła
się twarz zupełnie innego człowieka – jesteś kretynką, Dorcas. Kompletną
kretynką. Zostaniesz tu.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi.
Przyglądała mu się z uwagą, marszcząc brwi. Kiedy jego dłoń dotknęła klamki,
nie wytrzymała i po raz kolejny tego dnia spytała.
- Skąd mam mieć pewność, że nie popędzisz wydać mnie
Voldemortowi?
- To proste, Meadows. Wiem o tym od dawna, zabiłby mnie
razem z tobą – powiedział obojętnym tonem i zatrzasnął za sobą drzwi.
Śniadanie było naprawdę pyszne. Lily nie spodziewała się, że
Syriusz w duecie z Jamesem, samodzielnie są w stanie stworzyć takie smakołyki,
jakimi uraczyli ich tego poranka.
Była niemal pewna, że obaj musieli zasięgnąć kilku lekcji
gotowania, bo kiedy w wakacje dały im z Lauren do upieczenia ziemniaki, można
byłoby z powodzeniem wykorzystać je jako kule do armat, ale o jedzeniu nie było
mowy.
Istniała również szansa, że do tej pory po prostu skrzętnie
ukrywali wrodzony talent ale… prawdę powiedziawszy, w to Lily nie wierzyła.
- Naprawdę pyszne – powiedziała Lauren, odkładając sztućce
na talerz i zmierzyła uważnym spojrzeniem najpierw Jamesa, a potem Syriusza –
To kto was tego nauczył, co?
- Skąd pomysł, że ktoś nas czegoś uczył? – zapytał
zaskoczony Syriusz, a James przytaknął mu z żywiołem – Może my tak naturalnie?
- Naturalnie, to z obu was są niezłe snobki – oznajmiła
rozbawiona Lauren – gdybyście mieli taki talent, obnosilibyście się z nim na
prawo i lewo wszędzie i zawsze.
- Dobra uwaga – wypsnęło się Jamesowi, a Lily zachichotała
pod nosem. Bingo! – Mama nas trochę podszkoliła. To był warunek zaprzestania
przesyłania paczek z żywnością codziennie rano.
- Nie mieliśmy wyboru – zgodził się z powagą Syriusz –
Trwało to trochę i nigdy dotąd nie zarobiłem tyle razy szmatą po głowie…
- Napatrz się uważnie, bo doświadczasz cudu – wyszeptała
konspiracyjnie Lily – Musieli być okropni, skoro zarobili tyle razy po głowie.
- Nie, nie prawda – zaprzeczył natychmiast James – Nie
byliśmy.
- Było jeszcze gorzej?
Odpowiedziała im głucha cisza. James i Syriusz wymienili
tylko rozbawione spojrzenie i zajęli się jedzeniem. Lily zachichotała, cmoknęła
Jamesa w policzek i nalała w ciszy herbaty do kubka.
- Wiesz – zagadnęła Lily, wchodząc do pokoju Lauren i
siadając na brzegu jej łóżka. King poderwała nad nią głowę znad książek –
płakać mi się chce, jak pomyślę, że jutro znów czeka mnie nauka i praca. Tak
okropnie rozleniwiłam się przez te dwa dni…
- Jak to praca? – zapytała szybko King, która usłyszała
tylko tą część wypowiedzi przyjaciółki – Jutro masz wolne. Znów wzięłaś
dodatkową zmianę?
Lily wzruszyła ramionami.
- Mam teraz trochę czasu i pomyślałam, że mogę go
wykorzystać. Niedługo zaczną mi się zajęcia praktyczne na uczelni i nie będę
już wtedy mieć możliwości… Chciałabym trochę odłożyć.
King westchnęła zrezygnowana, odłożyła książkę i popatrzyła
na przyjaciółkę podejrzliwie.
- Wiem, że ostatnie trzy miesiące tylko ty płaciłaś czynsz –
powiedziała powoli – Ale ja ci to zwrócę, jasne? W tym miesiącu u przez
następne dwa to ja zrobię wszystkie opłaty. I nie patrz tak, bo to dla mnie
oczywiste i sądziłam, że dla ciebie też.
- To nie o to chodzi – zaprzeczyła o chwilę za szybko Lily,
kręcąc głową – Nie chcę być tylko na utrzymaniu rodziców i… Nie patrz tak na
mnie! Lubię tą pracę!
- Pewnie – prychnęła Lauren – Nie ma nic lepszego niż
obsługiwanie obleśnych i pruderyjnych pijaków, w towarzystwie opętanej
dziwaczki. Lily, przestań… To mieszkanie jest wspaniałe ale obie wiemy, że do
tanich w utrzymaniu nie należy. Nie ma dyskusji.
Evans westchnęła zrezygnowana. Czuła się zawstydzona tą
rozmową – nie miała wcale zamiaru robić wyrzutów przyjaciółce, a miała
wrażenie, że tak to właśnie wyglądało.
- A ty za co niby chcesz płacić, co? – zapytała, chcąc
zmienić temat Lily. Lauren uśmiechnęła się pogodnie.
- Zarobiłam trochę w Bostonie, rodzice też zapierają się
żeby opłacić przynajmniej część…
- Rodzice? Sądziłam, że byli przeciwni twojej wyprowadzce –
zdziwiła się Lily. Lauren zachichotała pod nosem, wyciągnęła się wygodnie w
fotelu.
- Byli, ale oboje odkąd porzuciłam pieluszkę odkładali na tą
okazję. Na każdą z nas odkładali. Tak na wszelki wypadek… A po za tym, idę do
pracy – zakończyła triumfalnie a Lily rzuciła jej kpiące spojrzenie – Na
uczelni mamy małą kawiarnię, w której potrzebna jest pomoc. Codziennie mam
kilkugodzinne przerwy między zajęciami, czasem kończę wcześniej więc dogadałam
się z właścicielami, że zamiast siedzieć w domu albo miotać się po mieście, wykorzystam
trochę ten czas.
- To co mówisz, jest pozbawione sensu, ale załóżmy, że ci
wierzę – powiedziała powoli Lily – Bo nie mam siły się z tobą kłócić.
- Czy w takim razie dasz sobie spokój z tą bezsensowna
robotą? – zapytała z nadzieją Lauren – I pójdziesz spać, dając mi się nauczyć?
- Okropna jesteś! – prychnęła Lily, rzucając w przyjaciółkę
poduszką. Lauren w ostatniej chwili się uchyliła - W takim razie gnij tu i zapomnij, że cię
przepytam!
- Ale do pracy więcej nie pójdziesz? – zapytała z nadzieją
King, kiedy Evans znalazła się już przy drzwiach.
- Zapomnij, ruda małpo – zaśmiała się i wyszła z pokoju.
Listopad minął pod takim samym schematem. Każdy dzień
wyglądał niemal tak samo, a złapanie jesienno-zimowej chandry było o wiele
prostsze niż kiedykolwiek dotąd.
Życie Lily kręciło się nieustannie w około zajęć i Jamesa. Z
pracy nie zrezygnowała – tłumacząc to niewinnym kłamstewkiem, jakoby bardzo ją
lubiła. W rzeczywistości, przywykła już do tego klimatu i te kilka godzin
tygodniowo sprawiało, że czuła się dużo lepiej niż gdyby miała je spędzić
samotnie w pustym mieszkaniu.
Kurs przygotowawczy Jamesa rozkręcił się bowiem na dobre i
teraz to chłopak miał nieco mniej czasu. Nie można mówić, że nie miał go wcale,
zdarzało się jednak, że był zmuszony zostawać na zajęciach do późna i nie było
możliwości, żeby spędzał ją z Lily.
Ciągłe teleportacje na znaczące odległości, również stały
się dość kłopotliwie, toteż po wielu godzinach żarliwych namów Syriusza, co w zasadzie
było wersją oficjalną dla Lily, Lauren i państwa Potter, bo naprawdę rozmowa
nie zajęła więcej niż trzy minuty, a resztę wieczora spędzili świętując
podjęcie ważnej decyzji, zgodził się zamieszkać u Blacka.
Wspólne dzielenie mieszkania, okazało się dużo trudniejsze
niż w czasach szkolnych. Brak skrzatów domowych, które w oględny sposób po nich
sprzątały, zaowocowało natychmiastowym spowodowaniem bałaganu tak wielkiego, że
nikt nie wiedział gdzie pierw wsadzić ręce.
- Nie rozumiem, jak mogliście doprowadzić ten dom do takiego
stanu w zaledwie tydzień – oznajmiła Lily, patrząc z przerażeniem na
zdemolowaną kuchnię – Co wyście tu zrobili.
- W zasadzie, to Syriusz miał sprzątać kuchnię – powiedział
od razu James, a Black zmarszczył brwi.
- Myślałem, że moja jest łazienka…
- Nie zmienia faktu, że i łazienka też jest zapuszczona –
zauważyła rozsądnie Lauren, a obaj mężczyźni przytaknęli bez słowa i z minami
niewiniątek opuścili głowy na znak skruchy.
Lily i Lauren zgodziły się pomóc im doprowadzić dom do
porządku stawiając jeden warunek – więcej się to nie powtórzy – i zastrzegając,
że następnym razem z zimną krwią poinformują o złym stanie prowadzenia Evelyn
Potter. Wizja tego, co mogłoby się wtedy stać – od zabrania obu „nieporadnych
kaczuszek” do domu, poprzez codzienny nadzór na wprowadzeniu Potterów seniorów
kończąc – James z Syriuszem zaczęli sumiennie po sobie sprzątać i więcej tak
karygodnego zaniedbania się nie dopuścili.
Względny spokój zapanował u Lexie i Eddiego. Oboje wrócili
do codziennego dokuczania sobie wzajemnie i mimo, że ich oficjalne już bycie ze
sobą napawało wątpliwości wiele osób, para miała to w głębokim poważaniu. Nie
mieli zamiaru bawić się również w szopki z przedstawieniem sobie rodzin –
uznali, że fakt iż Eddie zna znaczną część rodziny Lexie jest wystarczający – i
afiszowania tym, że są razem.
Państwo Mauer nie mieliby pewnie pojęcia, że ich syn ma
narzeczoną, gdyby pewnego razu nie wrócili do domu wcześniej i nie złapali
kłócącej się pary w kuchni. Wówczas to Eddie, nadal zasłaniając twarz przed
pięściami Lexie (która by go dosięgać wspięła się na taborecik) powiedział
grzecznie:
- Ten diabeł jest moją dziewczyną i właśnie okazuje mi
miłość – Lexie przytaknęła i wymierzyła cios w czoło chłopaka, poczym zatoczyła się na krzesełku i legła na niego,
przewracając go na ziemie, państwo Mauer z kolei musieli uraczyć się po mocnej
szklance brandy, żeby dojść do siebie po tym spotkaniu.
Równie owocne, było bliskie spotkanie jakiego doświadczyły
Lauren z Charlie. O ile niechęć King do Timble była uzasadniona, o tyle czemu
Charlie nie lubiła Lauren, nie wiedział nikt.
Mimo dość odpychającego charakteru, jakimś cudem dziewczynie
udało się wkręcić w towarzystwo. Mało mówiła, zwykle tylko obserwowała, ale
widocznie bawiła się dobrze i całkiem jasnym było, że w jakiś dziwny sposób
bardzo szybko nawiązała kontakt z Syriuszem.
Każdy kto ich obserwował widział, że wytworzyła się między
nimi specyficzna więź i czuli się w swoim towarzystwie dobrze, nikt nie miał
wątpliwości, że Charlie nie stanowi w żaden sposób dla Lauren zagrożenia.
Wszyscy, prócz samej Lauren.
Listopad przyniósł jeszcze jedną znaczącą zmianę. Nasiliły
się wyraźnie ataki, o których słyszało się teraz codziennie. Ludzie zaczęli się
coraz bardziej bać, kiedy każdego dnia przynajmniej jedna osoba nie wróciła z
pracy do domu, lub do pracy w ogóle nie trafiła.
I o ile dotąd cała ta sprawa nie dotyczyła ani Lily i
Jamesa, ani Syriusza czy Lauren bądź kogokolwiek innego, nadchodzący miesiąc
miał przynieść zmiany, które wcale nie miały być na lepsze.
Padał śnieg. Biała kołderka okryła całe miasto, ozdoby
świąteczne powoli zaczęły pojawiać się na świątecznych wystawach.
Był dziesiąty grudnia, a do świąt zostały dwa tygodnie.
Zewsząd słychać było pozytywkowe <i>White Christmas</i>, kolorowe,
mieniące się tysiącami kolorów girlandy ozdabiały witryny sklepów i budynki
domów.
Lily i James przemierzali ulicę Pokątną. Oboje, nauczeni
doświadczeniem, zdecydowali się w tym roku zrobić zakupy świąteczne dużo
wcześniej, pewni, że przed Bożym Narodzeniem znalezienie czegokolwiek, będzie
graniczyć z cudem.
Szli więc po opustoszałej, brukowanej uliczce w całkowitej
ciszy, mierząc uważnym spojrzeniem sklepowe wystawy.
- A może zwierzątko? – zapytała Lily, patrząc na wystawę
sklepu ze zwierzętami – Lauren zawsze chciała kota i…
- Jestem pewien, że to kwestia kilku miesięcy i Lauren
zabawi na stałe u Łapy, a on dostatnie kota z kotem – powiedział James, kręcąc
głową i skręcając w boczną uliczkę – Zły pomysł.
- Sam coś wymyśl jak jesteś taki mądry – prychnęła Lily i
zatrzymała się. Rozejrzała się z niepokojem dookoła i przylgnęła mocniej do
ramienia Jamesa – Mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje… - wyszeptała mu do ucha.
James omiótł prawie pustą uliczkę uważnym spojrzeniem.
- Nikogo tu nie ma – powiedział łagodnie, obejmując ją
ramieniem – Chodźmy.
Przeszli kawałek, a Lily znów się zatrzymała.
- James, jestem pewna, że czuję na sobie czyjeś spojrzenie –
wyszeptała z niepokojem – Może lepiej wracajmy do domu.
- Nie dzieje się nic złe… Uważaj!
Odepchnął ją z całej siły od siebie. Upadła na chodnik,
uderzając głową w wystającą kostkę i tracąc przytomność. James w ostatniej chwili
uniknął lecącego z nikąd zaklęcia, które trafiło w wystawę apteki.
Wyszarpał różdżkę zza pazuchy szaty i poczuł jak serce opada
mu do żołądka – nagle uliczka przestała być pusta. Z ciemnego zaułka wyszły
dwie zakapturzone postaci, z czego jedna celowała różdżką w niego, a druga w
nieprzytomną Lily, leżącą przy jego stopach.
Kolejne zaklęcie pomknęło w jego stronę. Z pobliskiego
sklepu wyskoczył przysadzista czarownica, krzycząc głośno i zwracając na siebie
uwagę przechodniów.
James, kierując się bardziej instynktem niż rozumiem odbił
zaklęcie i natychmiast puścił kolejne. Zaskoczony śmierciożerca przeklął
siarczyście, gdy promień trafił go w ramię, mocno raniąc. Drugi, który dotąd
przypatrywał się Lily, natychmiast się zreflektował.
Tym razem James nie zdążył zareagować. Zaklęcie odrzuciło go
do tyłu.
Śmierciożerca zaczął wypowiadać już kolejną formułkę, gdy
nagle w uliczce pojawiło się kilka osób, zaalarmowanych przez przysadzistą
czarownicą. Rozległ się huk aporatacji.
James poderwał się na równe nogi i podbiegł do Lily, która
powoli zaczęła odzyskiwać przytomność. Tymczasem uliczka wypełniła się
czarownicami i czarodziejami, którzy podniesionymi głosami relacjonowali sobie
co wydarzyło się tu przez chwilę.
- Wszystko w porządku? – usłyszeli obok siebie damski głos i
oboje równocześnie podnieśli głowę. Wysoka, szczupła czarownica przypatrywała
się im z dziwnym wyrazem twarzy, mierząc oboje uważnym spojrzeniem żółtych,
kocich oczu – Chodźcie ze mną – dodała szeptem, łapiąc Lily za rękę i
pociągnęła ją za sobą, pomagając wstać. Bez słowa wyprowadziła ich z tłumu, nie
reagując na protesty dwójki.
- Trzeba o tym kogoś poinformować! – zdenerwował się w końcu
James, zatrzymując i wyszarpnął drobną dłoń przestraszonej Lily z dłoni
nieznajomej – Za kogo ty się uważasz?
- Wszyscy, którzy powinni o tym wiedzą, już dawno wiedzą –
powiedziała krótko dziewczyna, odrzucając długi warkocz na plecy – Nie panikuj,
James.
- Skąd wiesz, kim jestem?
– zapytał podejrzliwie chłopak, a Lily oparła się bez sił na jego ramieniu,
czując jak robi się jej słabo. Cienka strużka krwi spłynęła po jej skroni.
- Nie tu – odpowiedziała
krótko – Po prostu ze mną chodźcie.
Zrobiła kilka kroków do
przodu, zawahała się i odwróciła do nich, mierząc niepewnym spojrzeniem.
- Macie prawo do teleportacji?
Znasz to uczucie, kiedy
wszystko dzieje się tak szybko, że rozsądek czasem nie może dojść do głosu?
Byłeś kiedyś tak przerażony i zszokowany, że zrobiłeś coś nie myśląc o
konsekwencjach?
James właśnie poznał.
Do tej pory wojna nie
dotyczyła ani jego ani nikogo z jego bliskich. Miał ją tuż obok siebie, ale żył
zupełnie tak, jakby była odrębną częścią jego życia.
Teraz dotknęła i jego.
Czuł się w tym kompletnie zagubiony a świadomość, że Lily stała się krzywda,
paraliżowała jego zdolność myślenia rozsądnie.
Dopiero teraz doszło do
niego, że nie ma pewności kim jest nieznajoma dziewczyna i że nie powinni jej
ufać. Po minie Lily odgadywał, że ona również nie była zbyt pewna tego co
robią.
Ale kobieta wydawała się
znać odpowiedzi na pytania, które kłębiły się w ich głowie i… teraz było już
zbyt późno, żeby zrezygnować.
Ponad to, James nie mógł
się pozbyć wrażenia, że skądś ją zna.
- Gdzie jesteśmy? –
spytała cicho Lily, przyciskając do głowy mocniej kawałek szalika, który dał
jej James by zatamować krwawienie.
- W Hartland –
powiedziała krótko, nie odwracając się.
- Kim jesteś? – zadał
natychmiast pytanie James, wykorzystując fakt, że dziewczyna w końcu zaczęła
odpowiadać.
- Rebbeca Fox –
odpowiedziała krótko, a James doznał olśnienia.
Raz bądź dwa, dziewczyna
była u nich w domu. Widział ją tylko chwilę, ale jej czujne, kocie oczy bardzo
szybko zapadały w pamięć. I wyjaśniało, skąd wiedziała kim jest.
- Gdzie idziemy? –
zapytała Lily, blednąc. James zacisnął mocniej dłoń na jej ręce, pomagając utrzymać
się jej na nogach. Bez słowa wyjaśnień wziął ją na ręce, pewny, że dalej sama
nie da rady iść.
- Nie tu – powiedziała
krótko, skręciła w bok i zatrzymała się przed pustą przestrzenią, po czym
zaklęła bardzo siarczyście – Poczekajcie tu – zaleciła i nim zareagowali,
zniknęła w pustej przestrzeni, zupełnie jakby zdematerializowała się w miejscu.
Patrzyli w punkt, z
którego zniknęła, zupełnie nie mając pojęcia o co chodzi. Minęła chwila i
Rebecca znów pojawiła się w wyjściu, prowadząc przed sobą zgarbioną staruszkę.
To, co działo się potem, działo się tak szybko, że sami nie zdążyli wszystkiego
zapamiętać.
- Nie wiem, James –
powiedziała cicho Lily, podciągając kolana pod brodą – nie wiem sama, co o tym
wszystkim myśleć, naprawdę. To brzmi niebezpiecznie.
- Wiem – zgodził się
Potter, odgarniając włosy do tyłu. Zdjął okulary i przetarł oczy, myśląc
gorączkowo – ale nie potrafię sobie wyobrazić, żeby siedzieć bezczynnie kiedy…
Z dołu, ponowienie doszły ich podniecone
krzyki Państwa Potter. Dyskutowali odkąd tylko wrócili z kwatery głównej - o ile można w ogóle nazwać to dyskusją – i
nic nie wskazywało na to, żeby doszli do porozumienia.
- Ja też – powiedziała szybko
Lily. Wymienili przelotne uśmiechy, ściskając mocniej ręce, z które się
trzymali. W pokoju panowała cisza, a Lily i James podjęli decyzję, która miała
zmienić wszystko.
Kilka godzin wcześniej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz