Rozdział 51

- Lily? - Syriusz spojrzał pytająco na Lauren, a ta potrząsnęła głową.
- Za wcześnie – odpowiedziała zaniepokojona i oboje sięgnęli po różdżki. Wzrok rudowłosej padł na torbę stojącą przy ścianie – Stój! Lily…
Black westchnął z ulgą i zwrócił się z irytacją do Lauren.
-  Zdecyduj się – prychnął, a Lauren rzuciła mu przepraszające spojrzenie.
- Myślałam, że do wieczora nie wrócą – wyjaśniła i zmarszczyła brwi – skoro wrócili… Coś poszło nie tak. Lily!
Syriusz przez chwilę stał ogłupiały, kiedy Lauren puściła się biegiem do sypialni przyjaciółki. Jego wzrok padł na koszulkę leżącą na podłodze obok torby. Dziwnie znajomą koszulkę…
- Cholera! Lauren, nie…!
Krzyknął o chwilę za późno. King otworzyła drzwi, a mieszkanie wypełnił kobiecy pisk, któremu zaczął od razu towarzyszyć drugi. A potem do tego akompaniamentu, dołączyło głośne, męskie przekleństwo.
Nastała cisza. Syriusz podszedł do dziewczyny, złapał ją za rękaw i odciągnął oszołomioną.
- Nie przeszkadzajcie sobie – rzucił krótko do przyjaciół, zamykając za sobą drzwi i z całej siły próbując zachować powagę oraz wyrzucić z pamięci widok pobladłego Jamesa stojącego na środku sypialni ze spodniami w ręku i ogłupiałą miną.
- Widziałeś…? – zapytała go Lauren, kiedy udało jej się odzyskać głos. Jej twarz rozjaśnił uśmiech – Widziałeś?
- Tak, widziałem – powiedział, wpychając ją do kuchni – Aż zbyt dobrze.
- Nie, nie, to bardzo dobrze! – ucieszyła się King, zwracając w jego stronę – Udało im się! Wszystko poszło tak jak miało… Tylko dlaczego tu? – zaczęła zastanawiać się, a Syriusz westchnął zrezygnowany.
- Czemu cię to interesuje? A w ogóle… O czym ty mówisz? I co miałaś z tym wspólnego.
Mruknęła coś niewyraźnie, wbijając wzrok w podłogę.
- Myślałem, że już dawno ustaliśmy, że się nie wtrącamy – powiedział, a Lauren natychmiast żywo zaprotestowała.
- Nie wtrąciłam! Ja tylko stworzyłam optymalne warunki i to za zgodą Lily… Po za tym, decydując się na ten wjazd na pewno liczyli się z tym, co może się tam stać i… dlaczego ty się śmiejesz, co?
- Ty widziałaś jego minę? – wyrzucił z siebie – Widziałaś ich miny?
Lauren roześmiała się, na wspomnienie wyrazu twarzy Lily i Jamesa.
- Na pewno nie dorównywały waszym, gdy złapaliśmy was w kuchni w wakacje – usłyszeli rozbawiony głos Jamesa. Miny natychmiast im zrzedły.
- To akurat cios poniżej pasa – oznajmił Syriusz, a James wyszczerzył się szeroko. Lily wychyliła się zza jego ramienia, mocno zaróżowiona na policzkach, ale uśmiechnięta.
- Cześć – powiedziała, odgarniając włosy za ucho – Jak leci? Jak było u rodziców?
Lauren uśmiech wrócił na twarz, ale tylko na chwilę. Tymczasem Lily podeszła do stołu i zajęła krzesło obok przyjaciółki.
-  Chyba dobrze… - zaczęła, rzucając niepewne spojrzenia Syriuszowi. Ten jednak nie mógł ich zobaczyć, bo zajął się żywą rozmową z Jamesem na temat zawartości lodówki i tego, co mogą z niej przygotować na śniadanie – sama nie jestem pewna… Potem porozmawiamy.
Lily pokiwała głową. Tymczasem Syriusz z Jamesem doszli do wniosku, że jedzenie nic sobą nie reprezentuje i jeśli chcą coś zjeść, powinni wybrać się po zakupy.
- Dobrze się prowadzimy! – naprostowała żywo Lily – Mamy pusto bo w weekend miało nikogo nie być w domu. A w ogóle, to jesteście czepliwi.
- Oczywiście – zgodził się dla świętego spokoju James i nim Lily zdążyła powiedzieć coś więcej, obaj wyszli w pośpiechu z kuchni.
- Co się stało? – zapytała od razu Lily, wstając i podchodząc do szafki, skąd wyjęła dwa kubki. Machnęła różdżką, wstawiając wodę i wsypała herbaty. Lauren zawahała się przez chwilę.
- Właściwie… To nic – przyznała zakłopotana – tata był nadzwyczaj obojętny i praktycznie nie zrobił nic, żeby uprzykrzyć Syriuszowi tą wizytę i… To mnie właśnie niepokoi. 
- No ale… To przecież chyba dobrze, prawda? Lepiej, niż gdyby miałby być… sobą.
- Nigdy tak się nie zachowywał, sama wiesz…
- Tak… - Lily uśmiechnęła się. Lauren nie raz opowiadała jej o ojcu i jego stosunku do chłopaków, sama miała okazję zobaczyć go nawet raz w akcji i przekonać się, do czego jest zdolny. Woda zawrzała – ale jego obojętność wcale nie musi znaczyć niczego złego – zapewniła ją natychmiast – Może nie mieć się do czego czepić albo…
- … mieć tego tak dużo, że nie chce mu się nawet zawracać sobie głowy – wtrąciła zrezygnowana Lauren. Lily w milczeniu zalała herbatę – Wiesz, że nie było nawet rozmowy?
To mimowolnie wywołało w Lily niepokój. Zmarszczyła brwi, odsunęła nogą krzesło, postawiła obie herbaty na stoliku i spojrzała wyczekująco na Lauren.
- Żartujesz.
- Nie, nie żartuję. Sama widzisz! Rozmowa była z każdym – bez względu czy to chłopak, kolega, czy ktokolwiek inny! Lily, rozmawiał nawet z dziesięciolatkiem!
Evans spojrzała na nią z uwagą, marszcząc brwi i starając znaleźć się słowa pokrzepienia dla przyjaciółki, nic jednak nie przychodziło jej do głowy.
- Może po prostu… Może sam nie wie, co powinien robić? – zapytała w końcu, wzruszając ramionami – Twój związek z Syriuszem jest jednak zupełnie inny, niż wszystkie poprzednie, prawda? Jesteście zaangażowani o wiele bardziej niż zwykle, gdy przedstawia się kogoś rodzinie… Po za tym, przeszliście więcej niż twoje siostry razem wzięte, to też stawia wasze relacje w zupełnie innym świetle… Myślę, że może powinnaś dać mu troszkę czasu i wróci do siebie – zakończyła, dumna z siebie, że w tak krótkim czasie udało jej się wymyśleć tak przekonujące słowa pocieszenia.
- Może masz rację… Czemu wróciliście tak szybko? – zmieniła szybko temat, biorąc łyżeczkę i wsypując nią cukier – Coś się stało?
- To bardzo długa historia – westchnęła cicho Evans – Z jednej strony, dobrze, że się wydarzyła a z drugiej… Nie była wcale konieczna.
- Co się stało? – zaniepokoiła się Lauren, a Lily wzruszyła tylko ramionami.
- Nic takiego, głupia sprawa… Naprawdę, nie ma o czym mówić.
W każdej innej sytuacji, Lauren drążyłaby temat. Podświadomie coś jednak mówiło jej, ze tym razem lepiej trzymać ciekawość na wodzy.
- Ale weekend się udał – odgadła zamiast tego, a uśmiech na twarzy przyjaciółki był najlepszą możliwą odpowiedzią.

Kiedy tylko się obudziła, poczuła jak ktoś kładzie jej na głowie coś mokrego i zimnego. Otworzyła oczy i przywitała ją ciemność. Poruszyła się niespokojnie, próbując zrzucić z twarzy okład.
- Uważaj – usłyszała nad uchem męski głos. Poczuła delikatny dotyk dłoni i ktoś zdjął jej kompres.
Pierwszym co ujrzała była męska twarz. Przypatrujące się jej z uwagą grafitowe oczy, łaskoczące w policzki przydługie, szaro-srebrne włosy, związane z tyłu gumką.
- Gdzie jestem? – zapytała zachrypnięta. Siever odsunął się, władczym gestem ręki prezentując jej otoczenie.
- Nie radzę – rzucił krótko, widząc, że próbuje się podnieść. Syknęła z bólu i opadła z powrotem na poduszkę – Nadal jesteś słaba. Dziwię się, że jeszcze żyjesz…
- Pewnie chętnie widziałbyś mnie martwą – jęknęła i znów spróbowała się podnieść. Bezskutecznie – Jak długo spałam?
- Byłaś nieprzytomna – poprawił ją obojętnie – odpłynęłaś osiem godzin temu. I już ci mówiłem, że niczego nie zyskam twoją śmiercią – dodał po chwili, przypatrując się jej nieudolnym próbom podniesienia się do pozycji siedzącej.
- Jakoś ci nie wierzę – odpowiedziała. Powoli opadała z sił i czuła, że jeśli teraz nie usiądzie, to spędzi w tu jeszcze kilka godzin. Przynajmniej.
- A powinnaś. Cholera – warknął zirytowany, wstając z fotela, kiedy znów opadła na poduszkę. Złapał ją za ramię i trochę niedelikatnie podciągnął do pionu, podkładając poduszkę po plecy – Kiedy nauczysz się, że warto mnie słuchać, Meadows?
- Nie słucham rad takich żerujących na cierpieniu innych szmat, Pones – wycedziła Dorcas, gotując się w środku. Z całej siły powstrzymywała się, żeby nie wymierzyć w niego jakimś zaklęciem. A skoro już o tym mowa… - Gdzie moja różdżka?
- Bezpieczna – powiedział krótko, odchodząc od niej i siadając w fotelu w drugim końcu pokoju – Jesteś taka nierozważna. Pluć w twarz osobie, w której rękach jest twoje życie…
- Więc mnie zabij – rzuciła prowokacyjnie, wpatrując się w niego natarczywie – Zabij mnie. To dla ciebie nic trudnego, prawda?
Przez jego twarz przemknął dziwny cień. Starała się za wszelką cenę wyrzucić ten obraz z głowy, z każdą chwilą było to jednak coraz trudniejsze.
- Nie zależy mi na twojej śmierci – powiedział cicho Siever. Mimo woli wzdrygnęła się na skojarzenie, jakie przywiódł jej na myśl ten szept.
- Po co mi pomogłeś? – zapytała po chwili, dużo spokojniej niż moment temu – Czego ty ode mnie jeszcze chcesz?
- Dobrze wiesz – Oczy zabłyszczały mu w słabym świetle lampki, stojącej tuż przy jego fotelu. Potrząsnęła głową.
- Idę stąd – oznajmiła, odrzucając koc, którym była przykrywa. Szare brwi mężczyzny podjechały wysoko do góry, a usta wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu.
- Nigdzie stąd nie pójdziesz – powiedział, obserwując uważnie Dorcas. Prychnęła, poprawiając szatę.
- To się jeszcze okaże.
- Nie dajesz rady sama usiąść, a chcesz chodzić – zaśmiał się drwiąco, ale Dorcas go nie słuchała. Przerzuciła nogi na podłogę, podniosła się i zachwiała. Runęła bezwładnie na podłogę.
Siever zerwał się i rzucił do niej, w ostatniej chwili ratując przed upadkiem.
- Doszczętnie oszalałaś!? – krzyknął, sadzając ją z powrotem na łóżku. Byłaby mogła przysiąc, że w tej chwili przez obojętną maskę przebiła się twarz zupełnie innego człowieka – jesteś kretynką, Dorcas. Kompletną kretynką. Zostaniesz tu.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi. Przyglądała mu się z uwagą, marszcząc brwi. Kiedy jego dłoń dotknęła klamki, nie wytrzymała i po raz kolejny tego dnia spytała.
- Skąd mam mieć pewność, że nie popędzisz wydać mnie Voldemortowi?
- To proste, Meadows. Wiem o tym od dawna, zabiłby mnie razem z tobą – powiedział obojętnym tonem i zatrzasnął za sobą drzwi.

Śniadanie było naprawdę pyszne. Lily nie spodziewała się, że Syriusz w duecie z Jamesem, samodzielnie są w stanie stworzyć takie smakołyki, jakimi uraczyli ich tego poranka.
Była niemal pewna, że obaj musieli zasięgnąć kilku lekcji gotowania, bo kiedy w wakacje dały im z Lauren do upieczenia ziemniaki, można byłoby z powodzeniem wykorzystać je jako kule do armat, ale o jedzeniu nie było mowy.
Istniała również szansa, że do tej pory po prostu skrzętnie ukrywali wrodzony talent ale… prawdę powiedziawszy, w to Lily nie wierzyła.
- Naprawdę pyszne – powiedziała Lauren, odkładając sztućce na talerz i zmierzyła uważnym spojrzeniem najpierw Jamesa, a potem Syriusza – To kto was tego nauczył, co?
- Skąd pomysł, że ktoś nas czegoś uczył? – zapytał zaskoczony Syriusz, a James przytaknął mu z żywiołem – Może my tak naturalnie?
- Naturalnie, to z obu was są niezłe snobki – oznajmiła rozbawiona Lauren – gdybyście mieli taki talent, obnosilibyście się z nim na prawo i lewo wszędzie i zawsze.
- Dobra uwaga – wypsnęło się Jamesowi, a Lily zachichotała pod nosem. Bingo! – Mama nas trochę podszkoliła. To był warunek zaprzestania przesyłania paczek z żywnością codziennie rano.
- Nie mieliśmy wyboru – zgodził się z powagą Syriusz – Trwało to trochę i nigdy dotąd nie zarobiłem tyle razy szmatą po głowie…
- Napatrz się uważnie, bo doświadczasz cudu – wyszeptała konspiracyjnie Lily – Musieli być okropni, skoro zarobili tyle razy po głowie.
- Nie, nie prawda – zaprzeczył natychmiast James – Nie byliśmy.
- Było jeszcze gorzej?
Odpowiedziała im głucha cisza. James i Syriusz wymienili tylko rozbawione spojrzenie i zajęli się jedzeniem. Lily zachichotała, cmoknęła Jamesa w policzek i nalała w ciszy herbaty do kubka.

- Wiesz – zagadnęła Lily, wchodząc do pokoju Lauren i siadając na brzegu jej łóżka. King poderwała nad nią głowę znad książek – płakać mi się chce, jak pomyślę, że jutro znów czeka mnie nauka i praca. Tak okropnie rozleniwiłam się przez te dwa dni…
- Jak to praca? – zapytała szybko King, która usłyszała tylko tą część wypowiedzi przyjaciółki – Jutro masz wolne. Znów wzięłaś dodatkową zmianę?
Lily wzruszyła ramionami.
- Mam teraz trochę czasu i pomyślałam, że mogę go wykorzystać. Niedługo zaczną mi się zajęcia praktyczne na uczelni i nie będę już wtedy mieć możliwości… Chciałabym trochę odłożyć.
King westchnęła zrezygnowana, odłożyła książkę i popatrzyła na przyjaciółkę podejrzliwie.
- Wiem, że ostatnie trzy miesiące tylko ty płaciłaś czynsz – powiedziała powoli – Ale ja ci to zwrócę, jasne? W tym miesiącu u przez następne dwa to ja zrobię wszystkie opłaty. I nie patrz tak, bo to dla mnie oczywiste i sądziłam, że dla ciebie też.
- To nie o to chodzi – zaprzeczyła o chwilę za szybko Lily, kręcąc głową – Nie chcę być tylko na utrzymaniu rodziców i… Nie patrz tak na mnie! Lubię tą pracę!
- Pewnie – prychnęła Lauren – Nie ma nic lepszego niż obsługiwanie obleśnych i pruderyjnych pijaków, w towarzystwie opętanej dziwaczki. Lily, przestań… To mieszkanie jest wspaniałe ale obie wiemy, że do tanich w utrzymaniu nie należy. Nie ma dyskusji.
Evans westchnęła zrezygnowana. Czuła się zawstydzona tą rozmową – nie miała wcale zamiaru robić wyrzutów przyjaciółce, a miała wrażenie, że tak to właśnie wyglądało.
- A ty za co niby chcesz płacić, co? – zapytała, chcąc zmienić temat Lily. Lauren uśmiechnęła się pogodnie.
- Zarobiłam trochę w Bostonie, rodzice też zapierają się żeby opłacić przynajmniej część…
- Rodzice? Sądziłam, że byli przeciwni twojej wyprowadzce – zdziwiła się Lily. Lauren zachichotała pod nosem, wyciągnęła się wygodnie w fotelu.
- Byli, ale oboje odkąd porzuciłam pieluszkę odkładali na tą okazję. Na każdą z nas odkładali. Tak na wszelki wypadek… A po za tym, idę do pracy – zakończyła triumfalnie a Lily rzuciła jej kpiące spojrzenie – Na uczelni mamy małą kawiarnię, w której potrzebna jest pomoc. Codziennie mam kilkugodzinne przerwy między zajęciami, czasem kończę wcześniej więc dogadałam się z właścicielami, że zamiast siedzieć w domu albo miotać się po mieście, wykorzystam trochę ten czas.
- To co mówisz, jest pozbawione sensu, ale załóżmy, że ci wierzę – powiedziała powoli Lily – Bo nie mam siły się z tobą kłócić.
- Czy w takim razie dasz sobie spokój z tą bezsensowna robotą? – zapytała z nadzieją Lauren – I pójdziesz spać, dając mi się nauczyć?
- Okropna jesteś! – prychnęła Lily, rzucając w przyjaciółkę poduszką. Lauren w ostatniej chwili się uchyliła -  W takim razie gnij tu i zapomnij, że cię przepytam!
- Ale do pracy więcej nie pójdziesz? – zapytała z nadzieją King, kiedy Evans znalazła się już przy drzwiach.
- Zapomnij, ruda małpo – zaśmiała się i wyszła z pokoju.

Listopad minął pod takim samym schematem. Każdy dzień wyglądał niemal tak samo, a złapanie jesienno-zimowej chandry było o wiele prostsze niż kiedykolwiek dotąd.
Życie Lily kręciło się nieustannie w około zajęć i Jamesa. Z pracy nie zrezygnowała – tłumacząc to niewinnym kłamstewkiem, jakoby bardzo ją lubiła. W rzeczywistości, przywykła już do tego klimatu i te kilka godzin tygodniowo sprawiało, że czuła się dużo lepiej niż gdyby miała je spędzić samotnie w pustym mieszkaniu.
Kurs przygotowawczy Jamesa rozkręcił się bowiem na dobre i teraz to chłopak miał nieco mniej czasu. Nie można mówić, że nie miał go wcale, zdarzało się jednak, że był zmuszony zostawać na zajęciach do późna i nie było możliwości, żeby spędzał ją z Lily.
Ciągłe teleportacje na znaczące odległości, również stały się dość kłopotliwie, toteż po wielu godzinach żarliwych namów Syriusza, co w zasadzie było wersją oficjalną dla Lily, Lauren i państwa Potter, bo naprawdę rozmowa nie zajęła więcej niż trzy minuty, a resztę wieczora spędzili świętując podjęcie ważnej decyzji, zgodził się zamieszkać u Blacka.
Wspólne dzielenie mieszkania, okazało się dużo trudniejsze niż w czasach szkolnych. Brak skrzatów domowych, które w oględny sposób po nich sprzątały, zaowocowało natychmiastowym spowodowaniem bałaganu tak wielkiego, że nikt nie wiedział gdzie pierw wsadzić ręce.
- Nie rozumiem, jak mogliście doprowadzić ten dom do takiego stanu w zaledwie tydzień – oznajmiła Lily, patrząc z przerażeniem na zdemolowaną kuchnię – Co wyście tu zrobili.
- W zasadzie, to Syriusz miał sprzątać kuchnię – powiedział od razu James, a Black zmarszczył brwi.
- Myślałem, że moja jest łazienka…
- Nie zmienia faktu, że i łazienka też jest zapuszczona – zauważyła rozsądnie Lauren, a obaj mężczyźni przytaknęli bez słowa i z minami niewiniątek opuścili głowy na znak skruchy.
Lily i Lauren zgodziły się pomóc im doprowadzić dom do porządku stawiając jeden warunek – więcej się to nie powtórzy – i zastrzegając, że następnym razem z zimną krwią poinformują o złym stanie prowadzenia Evelyn Potter. Wizja tego, co mogłoby się wtedy stać – od zabrania obu „nieporadnych kaczuszek” do domu, poprzez codzienny nadzór na wprowadzeniu Potterów seniorów kończąc – James z Syriuszem zaczęli sumiennie po sobie sprzątać i więcej tak karygodnego zaniedbania się nie dopuścili.
Względny spokój zapanował u Lexie i Eddiego. Oboje wrócili do codziennego dokuczania sobie wzajemnie i mimo, że ich oficjalne już bycie ze sobą napawało wątpliwości wiele osób, para miała to w głębokim poważaniu. Nie mieli zamiaru bawić się również w szopki z przedstawieniem sobie rodzin – uznali, że fakt iż Eddie zna znaczną część rodziny Lexie jest wystarczający – i afiszowania tym, że są razem.
Państwo Mauer nie mieliby pewnie pojęcia, że ich syn ma narzeczoną, gdyby pewnego razu nie wrócili do domu wcześniej i nie złapali kłócącej się pary w kuchni. Wówczas to Eddie, nadal zasłaniając twarz przed pięściami Lexie (która by go dosięgać wspięła się na taborecik) powiedział grzecznie:
- Ten diabeł jest moją dziewczyną i właśnie okazuje mi miłość – Lexie przytaknęła i wymierzyła cios w czoło chłopaka, poczym  zatoczyła się na krzesełku i legła na niego, przewracając go na ziemie, państwo Mauer z kolei musieli uraczyć się po mocnej szklance brandy, żeby dojść do siebie po tym spotkaniu.
Równie owocne, było bliskie spotkanie jakiego doświadczyły Lauren z Charlie. O ile niechęć King do Timble była uzasadniona, o tyle czemu Charlie nie lubiła Lauren, nie wiedział nikt.
Mimo dość odpychającego charakteru, jakimś cudem dziewczynie udało się wkręcić w towarzystwo. Mało mówiła, zwykle tylko obserwowała, ale widocznie bawiła się dobrze i całkiem jasnym było, że w jakiś dziwny sposób bardzo szybko nawiązała kontakt z Syriuszem.
Każdy kto ich obserwował widział, że wytworzyła się między nimi specyficzna więź i czuli się w swoim towarzystwie dobrze, nikt nie miał wątpliwości, że Charlie nie stanowi w żaden sposób dla Lauren zagrożenia.
Wszyscy, prócz samej Lauren.
Listopad przyniósł jeszcze jedną znaczącą zmianę. Nasiliły się wyraźnie ataki, o których słyszało się teraz codziennie. Ludzie zaczęli się coraz bardziej bać, kiedy każdego dnia przynajmniej jedna osoba nie wróciła z pracy do domu, lub do pracy w ogóle nie trafiła.
I o ile dotąd cała ta sprawa nie dotyczyła ani Lily i Jamesa, ani Syriusza czy Lauren bądź kogokolwiek innego, nadchodzący miesiąc miał przynieść zmiany, które wcale nie miały być na lepsze.

Padał śnieg. Biała kołderka okryła całe miasto, ozdoby świąteczne powoli zaczęły pojawiać się na świątecznych wystawach.
Był dziesiąty grudnia, a do świąt zostały dwa tygodnie. Zewsząd słychać było pozytywkowe <i>White Christmas</i>, kolorowe, mieniące się tysiącami kolorów girlandy ozdabiały witryny sklepów i budynki domów.
Lily i James przemierzali ulicę Pokątną. Oboje, nauczeni doświadczeniem, zdecydowali się w tym roku zrobić zakupy świąteczne dużo wcześniej, pewni, że przed Bożym Narodzeniem znalezienie czegokolwiek, będzie graniczyć z cudem.
Szli więc po opustoszałej, brukowanej uliczce w całkowitej ciszy, mierząc uważnym spojrzeniem sklepowe wystawy.
- A może zwierzątko? – zapytała Lily, patrząc na wystawę sklepu ze zwierzętami – Lauren zawsze chciała kota i…
- Jestem pewien, że to kwestia kilku miesięcy i Lauren zabawi na stałe u Łapy, a on dostatnie kota z kotem – powiedział James, kręcąc głową i skręcając w boczną uliczkę – Zły pomysł.
- Sam coś wymyśl jak jesteś taki mądry – prychnęła Lily i zatrzymała się. Rozejrzała się z niepokojem dookoła i przylgnęła mocniej do ramienia Jamesa – Mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje… - wyszeptała mu do ucha.
James omiótł prawie pustą uliczkę uważnym spojrzeniem.
- Nikogo tu nie ma – powiedział łagodnie, obejmując ją ramieniem – Chodźmy.
Przeszli kawałek, a Lily znów się zatrzymała.
- James, jestem pewna, że czuję na sobie czyjeś spojrzenie – wyszeptała z niepokojem – Może lepiej wracajmy do domu.
- Nie dzieje się nic złe… Uważaj!
Odepchnął ją z całej siły od siebie. Upadła na chodnik, uderzając głową w wystającą kostkę i tracąc przytomność. James w ostatniej chwili uniknął lecącego z nikąd zaklęcia, które trafiło w wystawę apteki.
Wyszarpał różdżkę zza pazuchy szaty i poczuł jak serce opada mu do żołądka – nagle uliczka przestała być pusta. Z ciemnego zaułka wyszły dwie zakapturzone postaci, z czego jedna celowała różdżką w niego, a druga w nieprzytomną Lily, leżącą przy jego stopach.
Kolejne zaklęcie pomknęło w jego stronę. Z pobliskiego sklepu wyskoczył przysadzista czarownica, krzycząc głośno i zwracając na siebie uwagę przechodniów.
James, kierując się bardziej instynktem niż rozumiem odbił zaklęcie i natychmiast puścił kolejne. Zaskoczony śmierciożerca przeklął siarczyście, gdy promień trafił go w ramię, mocno raniąc. Drugi, który dotąd przypatrywał się Lily, natychmiast się zreflektował.
Tym razem James nie zdążył zareagować. Zaklęcie odrzuciło go do tyłu.
Śmierciożerca zaczął wypowiadać już kolejną formułkę, gdy nagle w uliczce pojawiło się kilka osób, zaalarmowanych przez przysadzistą czarownicą. Rozległ się huk aporatacji.
James poderwał się na równe nogi i podbiegł do Lily, która powoli zaczęła odzyskiwać przytomność. Tymczasem uliczka wypełniła się czarownicami i czarodziejami, którzy podniesionymi głosami relacjonowali sobie co wydarzyło się tu przez chwilę.
- Wszystko w porządku? – usłyszeli obok siebie damski głos i oboje równocześnie podnieśli głowę. Wysoka, szczupła czarownica przypatrywała się im z dziwnym wyrazem twarzy, mierząc oboje uważnym spojrzeniem żółtych, kocich oczu – Chodźcie ze mną – dodała szeptem, łapiąc Lily za rękę i pociągnęła ją za sobą, pomagając wstać. Bez słowa wyprowadziła ich z tłumu, nie reagując na protesty dwójki.
- Trzeba o tym kogoś poinformować! – zdenerwował się w końcu James, zatrzymując i wyszarpnął drobną dłoń przestraszonej Lily z dłoni nieznajomej – Za kogo ty się uważasz?
- Wszyscy, którzy powinni o tym wiedzą, już dawno wiedzą – powiedziała krótko dziewczyna, odrzucając długi warkocz na plecy – Nie panikuj, James.
- Skąd wiesz, kim jestem? – zapytał podejrzliwie chłopak, a Lily oparła się bez sił na jego ramieniu, czując jak robi się jej słabo. Cienka strużka krwi spłynęła po jej skroni.
- Nie tu – odpowiedziała krótko – Po prostu ze mną chodźcie.
Zrobiła kilka kroków do przodu, zawahała się i odwróciła do nich, mierząc niepewnym spojrzeniem.
- Macie prawo do teleportacji?

Znasz to uczucie, kiedy wszystko dzieje się tak szybko, że rozsądek czasem nie może dojść do głosu? Byłeś kiedyś tak przerażony i zszokowany, że zrobiłeś coś nie myśląc o konsekwencjach?
James właśnie poznał.
Do tej pory wojna nie dotyczyła ani jego ani nikogo z jego bliskich. Miał ją tuż obok siebie, ale żył zupełnie tak, jakby była odrębną częścią jego życia.
Teraz dotknęła i jego. Czuł się w tym kompletnie zagubiony a świadomość, że Lily stała się krzywda, paraliżowała jego zdolność myślenia rozsądnie.
Dopiero teraz doszło do niego, że nie ma pewności kim jest nieznajoma dziewczyna i że nie powinni jej ufać. Po minie Lily odgadywał, że ona również nie była zbyt pewna tego co robią.
Ale kobieta wydawała się znać odpowiedzi na pytania, które kłębiły się w ich głowie i… teraz było już zbyt późno, żeby zrezygnować.
Ponad to, James nie mógł się pozbyć wrażenia, że skądś ją zna.
- Gdzie jesteśmy? – spytała cicho Lily, przyciskając do głowy mocniej kawałek szalika, który dał jej James by zatamować krwawienie.
- W Hartland – powiedziała krótko, nie odwracając się.
- Kim jesteś? – zadał natychmiast pytanie James, wykorzystując fakt, że dziewczyna w końcu zaczęła odpowiadać.
- Rebbeca Fox – odpowiedziała krótko, a James doznał olśnienia.
Raz bądź dwa, dziewczyna była u nich w domu. Widział ją tylko chwilę, ale jej czujne, kocie oczy bardzo szybko zapadały w pamięć. I wyjaśniało, skąd wiedziała kim jest.
- Gdzie idziemy? – zapytała Lily, blednąc. James zacisnął mocniej dłoń na jej ręce, pomagając utrzymać się jej na nogach. Bez słowa wyjaśnień wziął ją na ręce, pewny, że dalej sama nie da rady iść.
- Nie tu – powiedziała krótko, skręciła w bok i zatrzymała się przed pustą przestrzenią, po czym zaklęła bardzo siarczyście – Poczekajcie tu – zaleciła i nim zareagowali, zniknęła w pustej przestrzeni, zupełnie jakby zdematerializowała się w miejscu.
Patrzyli w punkt, z którego zniknęła, zupełnie nie mając pojęcia o co chodzi. Minęła chwila i Rebecca znów pojawiła się w wyjściu, prowadząc przed sobą zgarbioną staruszkę. To, co działo się potem, działo się tak szybko, że sami nie zdążyli wszystkiego zapamiętać.

- Nie wiem, James – powiedziała cicho Lily, podciągając kolana pod brodą – nie wiem sama, co o tym wszystkim myśleć, naprawdę. To brzmi niebezpiecznie.
- Wiem – zgodził się Potter, odgarniając włosy do tyłu. Zdjął okulary i przetarł oczy, myśląc gorączkowo – ale nie potrafię sobie wyobrazić, żeby siedzieć bezczynnie kiedy…
 Z dołu, ponowienie doszły ich podniecone krzyki Państwa Potter. Dyskutowali odkąd tylko wrócili z kwatery głównej  - o ile można w ogóle nazwać to dyskusją – i nic nie wskazywało na to, żeby doszli do porozumienia.
- Ja też – powiedziała szybko Lily. Wymienili przelotne uśmiechy, ściskając mocniej ręce, z które się trzymali. W pokoju panowała cisza, a Lily i James podjęli decyzję, która miała zmienić wszystko.

Kilka godzin wcześniej…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz