Takiej ciszy ten dom jeszcze nie widział, nawet, kiedy nikt
w nim nie mieszkał. To nie była nawet zwykła cisza, ale głucha, przepełniona
niebezpiecznym oczekiwaniem.
Syriusz chodził od jednego końca pokoju do drugiego, a
podłoga skrzypiała pod jego krokami. Lily, wtulona w fotel trzęsła się,
ukrywając twarz w dłoniach.
James patrzył to na roztrzęsionego przyjaciela, to na drżącą
w jego ramionach Lily, próbując zebrać myśli i powiedzieć coś, co ich uspokoi.
Jak na złość, nic nie przychodziło mu do głowy.
- Nic jej nie jest – powiedział w końcu, czując, że właśnie
tego potrzebują.
Całą trojkę trawiły wyrzuty sumienia, a na samą myśl, że
King mogłoby się coś stać… Potter nawet nie chciał myśleć z czym przyszłoby im
się wtedy zmierzyć. Jedynym, co mu teraz zostało, to zachowywanie resztek
zimnej krwi.
- Nic jej nie jest – powtórzył bardziej stanowczo –
Słyszycie?
- Nie masz pewności – warknął cicho Syriusz.
- Nie, nie mam – odpowiedział urażonym tonem a Lily
spojrzała na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami, więc dodał – Nie mam,
nikt nie ma. Ale nie możemy myśleć, że coś jej się stało… Pewnie zaszyła się
gdzieś, działa pod wpływem emocji.
- Właśnie! Mogła zrobić coś głupiego… - jęknęła Evans,
uderzając ze złością pięścią w brzeg fotela – Musiałeś być tak cholernie
uparty!? – zwróciła się do Syriusza, który zatrzymał się nagle i spojrzał na
nią oszołomiony – Nie mogłeś odpuścić!?
- Co…? Miałem… Jak odpuścić? – zapytał a James zerknął z
niepokojem na Lily. Oczy Evans płonęły złością.
- Normalnie! Przesadziłeś! Ja też bym się zdenerwowała,
gdyby on – wskazała brodą na Jamesa – odwalałby takie numery… swoją drogą, zrób
mi coś takiego, a słowo daję że nie wiem…. W każdym bądź razie to nie jest
powód, żeby stosować tak radykalne rozwiązania!
- Więc to moja wina? – zapytał zirytowany. Lily wstała,
wyswobadzając się z objęć Jamesa.
- Potraktowałeś ją zbyt surowo. Naprawdę wiele dla niej
znaczysz! A błędy… robią je wszyscy! A jeśli coś jej się stanie, to…
- Byłem wściekły! Myślisz, że chciałem, żeby to się tak
skończyło? Nim się zorientowałem, wyszła.
- Trzeba było myśleć…
- Dość! – przerwał ostro James – Przestańcie! Oboje się tylko
nakręcacie! To nie jest wasza wina, Lauren sama podjęła tą decyzję!
- Nie, ona ma rację – powiedział Syriusz – Przesadziłem.
- To ja przesadziłam – wyszeptała cicho Evans – Lauren
trochę zbyt emocjonalnie zareagowała wcześniej też nie…
- Dobra, koniec – uciął szybko James – Bo zaraz znów zacznie
się kłócić… Nie ma sensu rozstrzygać, czyja to wina, to nic nie zmieni. Chodź,
idziemy – rzucił do Lily – Wracasz do domu.
- Ale…
- Nie ma sensu, żebyś tutaj czekała. To nic nie zmieni… A ty
– rzucił do Syriusza – nie waż się stąd ruszyć, bo ja wrócę.
Nigdy nie czuła takich wyrzutów sumienia jak teraz. Do tej
pory nie wyobrażała sobie, żeby zostawić Lauren w takiej sytuacji – chociażby
nie wiadomo ile się działo, jak bardzo nie zgadzałaby się z jej postępowaniem,
zawsze przy niej była. To była niezapisana nigdzie zasada, której obie
przestrzegały – bezwzględne być, kiedy tego potrzebujesz. Lily ją złamała i
teraz czuła się odpowiedzialna za zniknięcie przyjaciółki.
Kiedy siedzieli w Syriusza, czekając na jakiekolwiek wieści
na temat Lauren, walczyła z mieszaniną współczucia i wściekłości, jaką
odczuwała w stosunku do Blacka. Bo chociaż widziała, jak bardzo przeżywał to,
że nie wiedzą gdzie King jest i była świadoma, że jego również męczą wyrzuty sumienia,
to jednak z drugiej strony nie potrafiła pozbyć się żalu, że gdyby nie ich
kłótnia, do niczego by nie doszło. To, w jakim stanie była Lauren tego wieczora
wystarczyło, żeby Lily się przekonała, że King zaangażowała się bardziej niż
kiedykolwiek.
Wybuch, był zdecydowanie niepotrzebny. Nakręciła się,
zdecydowanie bardziej niż powinna i wyładowała złość na Syriuszu który… martwił
się tak samo jak ona a może i bardziej.
Lisa zerknęła po raz kolejny na zegarek, czując, że kolejnej
godziny czekania może nie wytrzymać.
Richard tymczasem siedział na fotelu przed kominkiem,
wpatrując się martwym wzrokiem w gazetę, zaciskając kurczowo ręce na jej
brzegach.
Lisa była pewna, że jej mąż jest równie przerażony co i ona,
mimo, że uparcie starał się utrzymywać, że jest zły i zawiedziony.
- Mamo…
Poderwali się, rozglądając dokoła siebie, jednak w pokoju
nie było nikogo prócz ich dwójki.
- W kominku…
- Lauren, dziecko drogie, gdzie ty się podziewałaś!? Wiesz,
co myśmy tu wszyscy przeżywali!?
- Przepraszam was, że odzywam się dopiero teraz, miałam
kłopot z pokojem – powiedziała dziewczyna, poruszając się w kominku – Musiałam
czekać…
- Co to za zwyczaje, żeby znikać, bez uprzedzenia!? - zagrzmiał groźnie Richrad – To szczyt
nieodpowiedzialności, zdajesz sobie sprawę, jak się o ciebie denerwowaliśmy,
przy tych atakach, znikasz w biały dzień z domu bez najmniejszej karteczki,
gdzie jesteś!?
- Zostawiłam wam wiadomość! – usprawiedliwiła się szybko
Lauren – Zostawiłam, w kuchni.
- Jak… Jak to… zostawiłaś?
- Oczywiście… Słuchajcie, nie mogę długo rozmawiać,
korzystam z kominka sieciowego*… Chciałam tylko powiedzieć, że wszystko jest w
porządku i…
- Gdzie jesteś?
- W Bostonie… – powiedziała natychmiast dziewczyna –
Orientuję się w kwestii studiów… Spędzę tu kilka dni, chciałam tylko zobaczyć
na miejscu co i jak…
- W Bostonie!? Jak… Jak to w Bostonie!? Dlaczego tam!?
Lauren przez chwilę wahała się nad odpowiedzią a kiedy się
odezwała, Lisa mogłaby przysiąc, że jej głos lekko drżał.
- Nie chciałam wam mówić, póki nie będę pewna decyzji… To
bardzo długa historia, opowiem wam ją kiedy indziej… Muszę kończyć, czas mi
ucieka, dobranoc… - obraz córki zamigotał niewyraźnie.
- Lauren, czekaj…! Odezwij się do Lily… Usłyszała mnie? –
zapytała Lisa męża, ale ten siedział już naburmuszony na swoim fotelu – Ona
wpakowała się w jakieś kłopoty, Richrad. Duże kłopoty…
- Duże kłopoty to ona będzie dopiero miała – zamruczał
mężczyzna wstając i odkładając gazetę – Gdy wróci. Położę się, dobranoc, Liso –
dodał, pochylił się i musnął policzek żony, poczym wyszedł z pokoju.
<i> Jeszcze nigdy tak nie nawaliłeś, stary </i>,
pomyślał Syriusz, wpatrując się z uporem w kominek, <i> spieprzyłeś
sprawę.</i>
Czas leciał nieubłaganie, a on miał wrażenie, jakby z każdą
chwilą coraz trudniej byłoby mu złapać oddech. Myśl, że coś mogło się jej stać
i to z jego winy… Obezwładniało go to.
Wcale nie chciał, żeby cokolwiek się zmieniało. Tylko i
wyłącznie upór jego doprowadził do tego wszystkiego. Czego właściwie od niej
oczekiwał? Teraz, sam nie był pewny. Jedyne, co do czego nie miał wątpliwości
to fakt, że Lauren była w tej chwili najcenniejszym co przytrafiło mu się w
życiu.
Poderwał się, słysząc stukanie. Podbiegł do okna i wpuścił
sowę, która upuściła zwitek pergaminu i wyleciała, nim zdążył się jej
przyjrzeć. Drżącymi rękami rozwinął karteczkę i przeczytał.
<i> Jest w Bostonie. Lily </i>
Odetchnął z ulgą i poczuł ogarniające go poczucie szczęścia.
Opadł na fotel, ukrył twarz w rękach. Jakie to paradoksalne, że przekonujemy
się ile ktoś dla nas znaczy dopiero wtedy, kiedy mamy świadomość, że los może
nam to odebrać.
Kilka tygodni później, połowa października
Lily postawiła kolejne pudło w swoim nowym pokoju, rozsiadła
się wygodnie na łóżku i spojrzała wyczekująco na Jamesa, który od półgodziny
nieudolnie próbował złożyć za pomocą magii komodę na ubrania.
- Złotej rączki z ciebie nie będzie – zaśmiała się
obserwując jak chłopak próbuje wkręcić wkręt, który raz po raz odskakiwał i
lądował na podłodze – Uważaj na ściany, są świeżo malowane.
- Może sama się za to weźmiesz, jak jesteś taka mądra? –
zdenerwował się, podając jej różdżkę, a Lily podniosła ręce w obronny geście.
- Strasznie drażliwy dziś jesteś…
- To cholerstwo jest nie do złożenia – wyburczał, rzucając
ze złością instrukcją do kosza – Musiałaś wybrać sobie akurat tą szafkę?
- Pasuje do łóżka – Lily pogładziła z lubością dębową ramę
tapczanu. Potter westchnął.
- Musiałaś wybrać to?
- Jest bardzo wygodnie – oznajmiła Evans, rzucając się na
nie z westchnieniem i wyciągnęła rękę w kierunku chłopaka – zobacz.
- Wierzę na słowo – powiedział, wracając do składania
kłopotliwej szafki. Lily prychnęła, podniosła się na łokciach i spojrzała z
oburzeniem na chłopaka.
- Nie bądź głupi, chodź i zobacz – poprosiła. James przez
chwilę patrzył z wahaniem na mebel, tocząc wewnętrzną walką: męska duma czy
Lily. W końcu podniósł się, położył różdżkę na dębowym biurku pasującym do
komody i łóżka i położył się obok Evans – Bardzo się dziś zmęczyłeś?
- Nie – skłamał, co natychmiast wyszło na jaw, kiedy z jego
ust wydobyło się przeciągłe ziewnięcie. Lily popatrzyła na niego z rozbawieniem
– Trochę.
- Kłamiesz jak z nut, pomagałeś mi przy całej przeprowadzce
– powiedziała z czułością gładząc jego policzek – Nie musisz udowadniać, że
jesteś twardy i męski, ja to wiem – dodała z lekkim uśmiechem, a Potter
prychnął.
- Nic nie udowadniam – prychnął – Skończę tą szafkę.
- Zostaw! – krzyknęła za nim, łapiąc go za rękę i powalając z
powrotem na łóżko – Skończyłeś na dziś.
Zapadła długa cisza, podczas której leżeli nieruchomo na
łóżku, z przymkniętymi powiekami. To był dla obojga bardzo ciężki dzień.
Milczenie przerwał James.
- Lily?
- Mhm…
- A co z Lauren?
Evans nagle napięła się cała pod ramieniem Jamesa. Przez
chwilę nic nie mówiła, a kiedy w końcu się odezwała, ton jej głosu zmienił się.
- Przesłała mi ostatnio wiadomość – powiedziała w końcu,
uważnie dopierając słowa – Ale była taka… Sucha jakby… Mam wrażenie, że wysłała
ją tylko… z poczucia obowiązku.
- Pisała coś o powrocie?
- Nie. Nic.
- Może… Może powinnaś pomyśleć o wynajęciu tego drugiego
pokoju? – zapytał ostrożnie James, a Lily posłała mu surowe spojrzenie – Wiem,
że miałyście mieszkać tu we dwie… Ale nie ma jej już prawie miesiąc, Lily, to
nie jest poważne z jej strony. Nie dasz rady sama pokrywać kosztów czynszu…
Skoro Lauren nie raczy się nawet odezwać, nie ma sensu, żebyś trzymała dla niej
ten pokój.
- James, proszę cię… Rozmawialiśmy już o tym – westchnęła –
Na razie daję sobie radę… Wiesz, byłam ostatnio w Rechoczących Wiedźmach i
okazuje się, że szukają pomocy wieczorami, bo ostatnio mają tam ruch.
- Nie mówisz chyba poważnie? – zapytał ostro James i nie
zważając na protesty Lily usiadł – To nie poważne!
- I tak mam iść do pracy. Rodzice… Zapłacili za remont i
pierwszy czynsz ale nie dadzą rady mnie utrzymywać cały czas… Dobrze, jeśli
Lauren nie wróci do końca miesiąca dam ogłoszenie. A do pracy i tak pójdę –
pokazała mu język i sama usiadła – Muszę się za coś utrzymywać… Dasz sobie radę
z tą szafką, czy może ci pomóc?
- Zacznij lepiej sprzątać, jeśli chcesz dziś pójść spać –
uśmiechnął się lekko chociaż wcale nie uważał tego tematu za zamkniętego i
zamierzał do niego jeszcze wrócić. Lily musnęła ustami jego policzek i zwinnie
zeskoczyła z łóżka.
- Wcale mi się to nie podoba – powiedział z powagą James,
kiedy Syriusz rzucił mu butelkę kremowego piwa i spojrzał wyczekująco na ciąg
dalszy – uparła się, że nie wynajmie tego drugiego pokoju i poczeka na Lauren,
a przecież ta nie raczy się odezwać od miesiąca jak.. daruj – urwał, widząc
nietęgą minę – zapomniałem. Nic nie napisała?
- Ani słowa – wyburczał cicho Syriusz – Wszystko co wiem,
wiem od Lily a i ona nie wiele chce powiedzieć.
- Bo sama nic nie wie. O tym, że jest w Bostonie,
dowiedziała się od rodziców Lauren, a wiadomość którą jej przesłała zawierała
tylko zapewnienie, że wszystko jest dobrze i potrzebuje trochę czasu na
uporządkowanie swojego życia. Tak zrozumiałem…
- Mało to do niej podobne – mruknął Syriusz – to dziwne.
- Wszystko to jest dziwne – oznajmił Potter i zawahał się
przez chwilę – Nie masz zamiaru nic z tym zrobić? – dodał starając się, żeby
jego ton zabrzmiał zupełnie naturalnie.
- Niby co mam robić? Nie zmuszę jej, żeby wróciła, to jej
decyzja…
- Byłoby pewnie prościej, gdybyście jednak wyjaśnili sobie
co nieco. Może się nie znam, ale wydaje mi się, że decyzje podejmowane pod
wpływem emocji, nie są zazwyczaj trafnymi… Daj spokój, Łapa, rozumiem, że się
wkurzyłeś ale ile można? Sam się bez niej męczysz, zrób coś z tym!
- Twoja troska pewnie nie ma nic wspólnego z Lily, prawda?
- Nie, nie ma – prychnął Potter – Lily sobie radzi…
- Ja też sobie radzę – uciął Black, wstał i wyszedł
mamrocząc o pustej butelce.
- Uparty, dumny kretyn – westchnął James i zmarszczył brwi,
przypominając sobie nagle o czymś – Co się dzieje z Luniem i Peterem?
- Glizdek wpadł tu ostatnio, męczy się z egzaminem wstępnym
– powiedział powoli Syriusz, który rad, że przyjaciel zmienił temat, wrócił do
pokoju – A Lunio… Ten wredny pchlarz nie odezwał się od czasów wyjazdu.
- Nie wiem co się z nim dzieje, ale nie jest to chyba nic
dobrego i nadeszła pora, żeby się tym zająć…
- Sugerujesz złożenie mu karcącej wizyty??
- Jak najbardziej tak.
- Ups… - wyrwało mu się, kiedy przez otwarte okno dobiegły
go znajome śmiechy. Poderwał się, doskoczył do parapetu i pobladł, widząc
przechodzących przez furtkę przyjaciół. Zwrócił się do siedzącej na łóżku
Maddie, która pochylała się nad szachownicą – Ufasz mi trochę?
Pokiwała głową, lekko oszołomiona tak nagłym pytaniem.
- Możesz tu trochę… Poczekać?
- Dlaczego? – zapytała, poprawiając rękaw sweterka, który
opadł jej z ramienia – Co się stało?
- Nieprzewidziane… Komplikacje – skrzywił się przepraszająco
i nie czekając na odpowiedź, wybiegł z sypialni, klnąc pod nosem. Ostatnim
czasem, bardzo zaniedbał kontakty z przyjaciółmi i mógł przewidzieć, że prędzej
czy później złożą mu wizytę. Z jakiś niepojętych dla niego powodów, nie śmiał
przyznać się przyjaciołom do tego, że ma dziewczynę. Dla niego samego wydawało
się to być zbyt nierealne, żeby było prawdziwe i czasem sam nie był pewny, jak
do tego wszystkiego doszło. Ba, nie był nawet pewny, kim jest dla Maddie.
Zatrzymał się przed drzwiami frontowymi, westchnął ciężko i
pociągnął za klamkę.
Uśmiechnęła się sama do siebie, odgarnęła niesforny kosmyk z
buzi i podeszła do okna, zaciekawiona co takiego zobaczył Lupin. Widząc trzy,
znajome z fotografii twarze, zmarszczyła lekko brwi.
Do tej pory Remus wspominał tylko mimochodem, że nie ma
okazji, żeby poznać jego przyjaciół. Ona sama nie naciskała – dopóki to nie
było konieczne, nie chciała tego robić.
Tak naprawdę, czasem sama zastanawiała się, jak doszło do
tego, że zostali parą. Nie padło między nimi nic, co mogłoby określić ich
relacje – nie było żadnych pytań, wyznań czy próśb. Po prostu, pewnego
popołudnia, zaledwie kilka dni temu, ich twarze znalazły się tuż obok siebie a
to, co było potem… Potoczyło się tak szybko. Chwilami, nie była nawet pewna,
czy Remus myśli o niej tak, jak ona o nim.
Patrzyła lekko oszołomiona, jak wpuszcza przyjaciół do
środka i zaraz usłyszała podniesione głosy.
- Wstydzi się mnie – wyszeptała, zaskoczona oczywistością swojego
odkrycia i zacisnęła z zaciętością wargi. Złapała za plecak, zarzuciła go na
plecy i wyszła z pokoju, nawet nie starając się nie trzaskać drzwiami.
- Tak, wiem – przytaknął grzecznie, kiedy James, Syriusz i
Peter na zmianę wypominali mu wszystkie przewinienia, jakich dopuścił się w
przeciągu ostatnich kilku tygodni. Nie był chyba zbyt przekonująco skruszony,
bo żaden nie wyglądał, jakby miał przestać.
- Co się z tobą dzieje? Gdybym cię nie znał, to bym
pomyślał, że się normalnie zakochałeś – powiedział w końcu James, kręcąc głową
– Gadaj, co robiłeś!
- Nic… Nic takiego – podskoczył, słysząc trzaśnięcie drzwi
na górze – Zaraz wrócę.
Wybiegł, zanim zdążyli zareagować. Maddie zeskoczyła z
ostatniego schodka i stanęła przed nim, krzyżując ręce na piersiach.
- Wstydzisz się mnie? – zapytała z wyrzutem, a Remus
przeklną w myślach. Złapał ją za nadgarstek i natychmiast pociągnął w kierunku
łazienki – Wstydzisz się mnie!!! – powtórzyła wysokim tonem, kiedy zamknął
drzwi.
- Nie – powiedział ale nie dane było mu skończyć, gdyż
dziewczyna od razu się wtrąciła.
- Zamknąłeś mnie na górze w pokoju! Wstydzisz się mnie!
- Nie, nie wstydzę. Po prostu oni…
- Ich się wstydzisz! – zawołała z oburzeniem, a Remus gdyby
tylko było to możliwe, zacząłby walić głową w ścianę – To twoi przyjaciele!
- Nikogo się nie wstydzę – jęknął zrezygnowany – Oni o tobie
po prostu nie wiedzą i chciałem ich… przygotować.
Spojrzała na niego z nieufnością, usiadła na brzegu wanny.
- No właśnie, nie wiedzą. Dlaczego? – zapytała już trochę
spokojniej Maddie.
- Nie było… okazji, a po za tym… Nie bardzo wiedziałem, co
mam im powiedzieć – wydusił z siebie zawstydzony. Maddie przygryzła wargę i
zarumieniła się. Opuściła wzrok i wbiła go w brzegi swojego sweterka, którym
zaczęła się machinalnie bawić.
- No… Chyba, że… ty i ja jesteśmy… parą...? – bardziej
zapytała, niż oznajmiła a jej policzki przybrały kolor buraczka. Remus zaczął
oglądać czubki swoich butów – Bo jesteśmy, prawda…?
- No… Tak… Chyba tak… Tak myślę…
Spojrzeli na siebie ukradkiem i zaśmiali się cicho, widząc
wzajemnie swoje miny.
- To już wiesz, co im powiedzieć – stwierdziła, wstając i
poprawiając sweter. Zdawała się być zadowolona z faktów, które właśnie
ustalili, chociaż szczerze mówiąc był pewny, że oboje woleliby, żeby wyglądało
to nieco inaczej.
Patrzyli w miejsce, gdzie zniknął Remus z niemałym
zaskoczeniu.
- Muszą być przeciągi – powiedział cicho James, a wszyscy
pokiwali głowami w zamyśleniu. Kolejny trzask drzwiami – Bardzo duże przeciągi.
- Tak… - Syriusz pokiwał głową – Czy mi się wydaje, czy
słyszałem głos…?
- Gada sam do siebie? – zapytał rozbawiony James, a Peter i
Syriusz wzruszyli ramionami. Równocześnie zerwali się z miejsc i popędzili do
przedpokoju. W ostatniej chwili zdążyli zobaczyć, jak drzwi zamykają się.
- Nie ładnie podsłuchiwać – zauważył cicho James, wiedząc co
wszystkim chodzi po głowie.
- Tak, ale… Tu chodzi o prawdę! Dajcie spokój, od miesięcy
coś ukrywa, a kto jak kto, my wiemy kiedy kłamie jak z nut.
- Tak, masz rację, tu chodzi o prawdę – przytaknął głową i
doskoczyli do drzwi, tocząc niemą walkę o to, kto będzie słuchał. Wygrał Potter
– Ej… Dwa głosy…
- Mówił, że jest sam.
- Nie, to nieznany głos – zirytował się, że musi wszystko
tłumaczyć – Słuchajcie, on tam trzyma dziewczynę! – powiedział rozbawiony, odsuwając
się a na jego twarz wstąpił wyraz dzikiego rozbawienia – Tam jest jakaś
dziewczyna!!
- Jak to, dziewczyna? – zapytał oszołomiony Peter – Skąd!?
- Nie wiem… Cicho, wychodzą!
Pobiegli do pokoju, potykając się o swoje nogi.
- Co mówili? – zapytał szeptem Syriusz, a James wzruszył
ramionami. Zamknięte drzwi bardzo ograniczyły słyszalność. Odpowiedź nadeszła
sama, kiedy Lupin wszedł do pokoju, prowadząc za sobą średniego wzrosty
pucołowatą dziewczynę, która mierzyła ich zaciekawionym spojrzeniem dużych,
niebieskich oczu.
James, Syriusz i Peter mimowolnie rozwali szerzej oczy.
- To jest Maddie – oznajmił Lupin z nadzwyczajną pewnością w
głością – I to z nią spędziłem większość czasu w wakacje.
Pomachała do nich nieśmiało, posyłając delikatny uśmiech i
nerwowo zaciskając rączkę na dłoni Lupina. Oszołomionyn nagłym obrotem spraw
Huncwotom, pierwszy raz w historii, zabrakło słów.
- Ty… Wy… Wyobrażacie wy to sobie!? Dziewczyna! A… A… Ten
futrzak… On nic nie powiedział! – denerwował się Syriusz, kiedy pół godziny
później wyszli od przyjaciela i odzyskali zdolność (częściową) wypowiadania
słów – Nic nie powiedział!
- Mhm, czekaj, ja to skądś znam… No tak! To ty! – zawołał
rozbawiony James, a Syriusz oblał się rumieńcem.
- On to co innego! Wy… To było bardziej… Oh, wiesz o co mi
chodzi, no!
- Tak, tak, wiem – przytaknął Potter – Ja nie mogę, Lunio
się zakochał…
Zachichotał na samą myśl o speszeniu przyjaciela, kiedy ten
tłumaczył im plączącym się językiem jak wyglądają sprawy między nim a Maddie.
- No, to zostałeś tylko ty – Poklepal po ramieniu Petera
James, wywołując u biednego chłopaka gwałtowną serię potknięć o własne nogi w
konsekwencji czego, Pettigrew legł w końcu na chodnik.
- Wiesz co robisz – mruknął Syriusz, co James skwitował
znaczącym prychnięciem – Ja tylko mówię.
- Porobiło się – oznajmił Potter – I to bardzo.
- Poczekaj, zaraz, wróć – powiedziała szybko Lily – Remus?
- Tak, dokładnie – uśmiechnął się z satysfakcją James,
widząc oszołomione spojrzenie dziewczyny – Nasz Remus, ma dziewczynę… Chyba sam
sobie z tego nie zdaje sprawy…
- No dobrze, ale mów… Jaka jest? Miła? Ładna?
James zamyślił się, otworzył usta, potrząsnął głową, zamknął
usta. Powtórzył tą czynność kilka razy, aż w końcu westchnął zrezygnowany.
- No tak, nie zwróciłeś uwagi. Facet, typowy facet z ciebie…
- Umówiliśmy się, na piątek – powiedział natychmiast, a
dziewczyna uśmiechnęła się z satysfakcją – Wieczorem.
- Oh… Ale ja nie mogę… Pracuję – powiedziała zmartwiona po
chwili – Zapomniałam ci powiedzieć, ale załatwiłam sobie pracę w Rechoczących
Wiedźmach.
- Co?? – zapytał oszołomiony James a Lily uśmiechnęła się
delikatnie – Dlaczego tam?
- Szukali kogoś, a ja pracowałam już u mamy w kawiarni, wiem
co robić…
- Lily, to jest coś zupełnie innego – powiedział chłopak –
To bar, a nie kawiarenka… To nie jest miejsce dla ciebie.
- Głupi jesteś – prychnęła – Mam zmianę do dziesiątej,
umówcie się tam i dojdę do was jak skończę zmianę… Oh, proszę.
Zaśmiała się, widząc naburmuszoną minę chłopaka. Przybliżyła
się, oparła ramieniem o jego ramię i oparła się głową o jego głowę.
- To tylko na razie… Nie chcę obarczać rodziców kosztami
swojego utrzymania, umiem o siebie zadbać.
- Jesteś zbyt uparta, żeby zmienić zdanie, prawda?
- Jak osioł.
- A tak po za tym, to na łeb ci padło, prawda? Daj spokój,
te namioty do niczego się nie nadają, po cholerę…
- To dziedzictwo!! – Uniósł się Eddie – Dziedzictwo, pełne
wspomnień! Każda ta łata, każde rozdarcie i plama to wspomnienie!!
- Padło ci na łeb – oznajmiła z powagą Lexie – Jesteś
anormalny! Po grzyba je naprawiać!?
- Jaka ty jesteś pusta – westchnął Mauer – Dziedzictwo,
mówię przecież! Kiedyś znów się pod nie wybierzemy i wtedy będą żywą historią…
- Nienawidzę cię. Słowo daję, że cię nienawidzę a za to, że
ci mówię, że cię nienawidzę, nienawidzę cię jeszcze bardziej – wyburczała
Lexie, wchodząc do namiotu – I będę ci to mówiła cały dzień, zapamiętaj to
sobie!!
- Pewnie, ja ciebie też. To dziedzictwo…
- Zamknij się.
Weszła do prawie pustej gospody Rechoczących Wiedźm,
rozejrzała się dookoła. Przy ladzie siedział jeden, sędziwy czarodziej z
rozwichrzonymi, brązowymi włosami, rozmawiający jedną z właścicielek gospody.
Prócz niego, nie było tu nikogo.
- Dzień dobry – powiedziała do właścicielki, która kiwnęła
do niej głową.
- Charlie ci wszystko wyjaśni, jest na zapleczu –
powiedziała zachrypniętym głosem, nalewając do kufla piwo i podsunęła je klientowi.
Lily pokiwała głową, przeszła przez ladę i weszła na zaplecze. Panował tu
bałagan tak duży, że początkowo Lily nie wiedziała gdzie postawić nogę. Dwa,
sięgające sufitu regały, zastawione naczyniami – potłuczonymi i całymi –
pustymi butelkami. Pod ścianą stały wierze z beczek, skrzyni i pudeł. W
powietrzu unosił się zapach różnych alkoholi, a świeca zwisająca w lampionie
dawał tylko lekkie światło.
- Jest tu ktoś…? - zapytała cicho i podskoczyła, kiedy to,
co wzięła za beczkę drgnęło.
- Ja – powiedział cicho nieznajomy jej głos, a Lily
odetchnęła.
- Jesteś Charlie? Pani Gert mówiła, żebyś powiedział mi, co
robić…
Urwała, kiedy chłopak roześmiał się w głos wysokim, lekko
zachrypniętym głosem. Wstał i podszedł do światła a Lily oblała się szkarłatnym
rumieńcem. Przed nią stała wysoka, szczupła dziewczyna z krótko ostrzyżonymi,
rozrzuconymi niedbale w około twarzy czarnymi włosami. Długa, pociągła twarz
wykrzywiła się w ładnym uśmiechu, a szare oczy zmierzyły ją rozbawionym
spojrzeniem.
- Błąd nowicjusza – powiedziała miękkim głosem – Jestem
Charlie, ale to już wiesz. Będziemy we dwie obsługiwać tą hołotę, zwaną klientelą,
ale to też już wiesz. A ty, masz jakieś imię, czy mam do ciebie mówić nowa?
- Jestem Lily – oznajmiła szybko Evans, wyciągając rękę.
Charlie przyjrzała się jej z zaciekawieniem.
- Wolę nowa… Dobra, ruch jest tu jest dość mały, nie licząc
weekendów, więc we dwie się nie przepracujemy… I… to tyle wprowadzenia –
zakończyła z szerokim uśmiechem i wyszła z pomieszczenia, zostawiając
oszołomioną Lily.
Evans przez chwilę stała nieruchomo, a potem pobiegła za
dziewczyną. W świetle dziennym, mogła zobaczyć Charlie w całej okazałości. Była
od niej sporo wyższa – zapewne za sprawą butów na grubym obcasie – i sprawiała
wrażenie osoby, z którą na pewno nie chce się zadzierać. Ubrana w zdecydowanie
za dużą, flanelową koszulę w granatową kratkę i rozciągnięte, dżinsowe spodnie.
Makijaż, który już w wątłym świetle świec wydawał się Lily mocny, dodawał
ostrego wyrazu twarzy dziewczyny.
- No, no, no. Nie gapimy się – skarciła ją dziewczyna,
siadając za ladą i wyciągając wygodnie na taborecie.
- Nie chciałam cię urazić z tym… Po prostu Charlie to…
męskie imię. Dlaczego…
- Zmieniałam płeć -
powiedziała bez większego przejęcia – Dorobili mi biust, obcięli co nieco i
tylko imię mi zostało.
Spojrzała ukradkiem na Lily i znów się zaśmiała.
- Łatwowierna jesteś jak małe dziecko, Nowa. To nie jest
moje prawdziwe imię. Ale wszyscy mi tak mówią.
- Oh… Rozumiem – pokiwała Lily – A… Jeśli można…
- Nie, nie można. Jeszcze mnie kiedyś polubisz, imię
zapadnie ci w pamięć i skarzesz nim swoją biedną córkę – wzruszyła ramionami a
po chwili dodała – Kogo ja oszukuję, mnie się nie da lubić. Jestem zbyt mocno
pierdolnięta… Jednak na wszelki wypadek, ci nie powiem.
- Zdziwiłabyś się, jak pie
rdolniętych ludzi znam – wyszeptała Lily i spojrzała na
zegarek. Jej zmiana dopiero się zaczynała, a sądząc po tym, jak wiele osób tu
było, czekał ją bardzo długi, nudny wieczór. Charlie wyraźnie wiedziała, że tak
jest, bo wyciągnęła zza lady krzyżówki i ołówek.
- W szufladzie są jeszcze jedne – rzuciła niedbale – Częstuj
się śmiało…
Evans rzuciła się w poszukiwaniu wybawienia. Chwilę potem
pogrążyła się w notowaniu.
Kiedy minęła dziesiąta
, drzwi otworzyły się i do środka wszedł James z Syriuszem i
Peterem. Charlie się poderwała, ale Lily szybko ją zatrzymała.
- Teraz moja kolej – wysyczała Charlie – Ty obsługiwałaś
tego starego.
Przez cały wieczór, Lily i Charlie toczyły bitwy o to, kto
będzie szedł zbierać zamówienie.
- Po za tym, kończysz swoją zmianę.
- Właśnie, to moi przyjaciele – uśmiechnęła się a Charlie
przeklęła pod nosem z podziwem.
- No, no, tak z trzema na raz? Nie wyglądasz!
- Co…? Nie, nie! Daj spokój, to tylko przyjaciele –
prychnęła Lily a Charlie poszła za nią na zaplecze.
- Okularnik sprawia inne wrażenie.
- Okularnik jest wyjątkiem potwierdzającym regułę… Wiesz,
jak chcesz chodź do nas – rzuciła obojętnie biorąc torbę – Przyda się trochę
towarzystwa.
- Pomyślmy, jaki mam wybór… Ciepłe łóżko, herbatę i wyspanie
się albo… no tak, bandę obcych facetów i rudowłosą zołzę, która uważała, że
jestem facetem… Trudny wybór.
- Nie, to nie, żałuj – prychnęła Evans. Charlie westchnęła.
- Gorzej być i tak już nie może.
Jak do tego doszło, że zamiast naprawiać namiot, znów się
kłócili? Merlin i Morgana nawet tego nie wiedzą. Po prostu, w między czasie
padło słowo, od którego padło kolejno i nim się obejrzeli…
- Wszyscy, jesteście tacy sami! Chodzi wam o to samo i
dążycie do tego samego – wycedziła z wściekłością, podchodząc do niego -
Wszystkim wam chodzi tylko o sex.
- W razie gdybyś nie zauważyła, nie spotykam się z
dziewczynami – zauważył mierząc ją spojrzeniem – Więc raczej nie chodzi mi o
zaciągnięcie cię do łóżka.
- Ślinisz się na widok biustu jak każdy facet – wycedziła –
Jesteś tak samo płytki i jeszcze uważasz, że to cię nie dotyczy. Tylko czekasz
na okazję, żeby mnie przelecieć.
- Jeśli chodziłoby mi o sex, zrobiłbym to już dawno.
Otworzyła oburzona szeroko usta, czując rosnącą wściekłość.
- Marzenie ściętej głowy – wysyczała, podchodząc bliżej –
Nie dałabym się. Nie jestem pierwsza lepsza.
- Zdziwiłabyś się – powiedział, pochylając nad nią.
Zacisnęła mocno usta, mrużąc wściekle oczy. Napięcie sięgnęło zenitu.
- Nie odważyłbyś się.
- Zakład? – I zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć,
przyciągnął ją do siebie i zwyczajnie w świecie, pocałował. Na początku,
zaskoczona oddała pocałunek. Gdy jednak dotarło do niej, o co się kłócili,
szarpnęła się, próbując wyswobodzić z uścisku.
- Nie masz prawa – wycedziła, gdy udało jej się na chwilę
oderwać od Eddiego – To zwyczajne wykorzystanie sytuacji.
- Zamknij się – wymruczał i wrócił do przerwanej czynności.
Tym razem, musiała włożyć więcej wysiłku, żeby się oderwać. I bynajmniej nie
wynikało to z tego, że był wyższy i silniejszy niż ona.
- Jesteś podłym draniem! Nie możesz mnie zmusić…
- Powiedz że nie chcesz, a przestanę.
- Nie… - urwała, skutecznie zatkana.
- Tak myślałem – uśmiechnął się, ale tym razem już nie
protestowała, zupełnie poddając się sytuacji. Jednym ruchem, ściągnęła z siebie
bluzkę i zatopiła usta w jego ustach.
- Nie myśl sobie tylko Merlin raczy wiedzieć czego – ostrzegła
słabym głosem, łapiąc oddech.
- Morgano, gdzieś bym śmiał!
- I to nie jest uwodzenie – dodała po chwili, niecierpliwie
szarpiąc się z jego koszulą – To zwykły, przypadkowy…
- Tak, tak wiem – wymruczał, obejmując ją w pasie.
Nie minęła chwila, gdy znów się odsunęła.
- I nie jestem pierwsza lepsza, tylko…
- Lexie? Zrób mi przysługę i zamknij buzię. Gadaniem
zajmiemy się później.
Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła. A potem… właściwie,
potem nie było już sposobności.
Są różne definicje piękna. Najstarsza definicja piękna,
pochodzi z czasów starożytnej Grecji. Piękno, wiązano wtedy nie tylko z
wartościami estetycznymi, ale także i moralnymi.
Prawdą jest jednak, że każdy posiada własną, indywidualną,
wypracowaną przez siebie – choć gdyby go o to spytano, nie potrafiłby pewnie
opisać tego słowami - definicję piękna.
Romantyk, powiedziałby że prawdziwa miłość. Pejzażysta –
widok na Mount Everest. Kompozytor – utwory Bacha. Matka – nowonarodzone
dziecko. Sierota – widok rodziny, szczęśliwej i beztroskiej.
Można by w
nieskończoność wypisywać przykłady piękna. Piękne są chwile, momenty, obrazy,
dźwięki, wspomnienia. Piękno jest wszędzie, kiedy tylko chce się je dostrzegać
i go się szuka.
Alexandra McAdams, nie miała swojej definicji piękna. Nie
widywała pięknych rzeczy, nie słuchała pięknej muzyki, nie przeżywała pięknych
chwil. Wszystko, co było dla niej wartościowe, przykuwało jej uwagę, zapadało w
pamięć, było ładne, bardzo ładne, ujmujące. Nigdy piękne.
Kiedy jednak ósmego sierpnia o świcie, układała się na
twardym materacu z wyskakującymi sprężynami, wydzielającym zapach zgnilizny,
czując jak deski pryczy trzeszczą pod naporem jej ciała, gdzie woda lała się
przez dziury w wyżartym przez mole namiocie, ognisko tliło się ledwo
dostrzegalnym żarem, a do przykrycia miała tylko cienki, wytarty koc, poczuła,
że ta chwila, ten dzień, zasługują na miano piękna.
Bo jak miała zwracać uwagę na te wszystkie niewygody, które
jeszcze wczoraj doprowadzały ją do złości, skoro przytulając policzek do
nagiego torsu Eddiego, słyszała i czuła równe bicie jego serca i ciepło,
emanujące z ciała?
Lexie nigdy nie nazwała czegoś pięknym. Być może, nawet w
nie wierzyła. Tak, jak nie wierzyła w bajki o miłości i spełnieniu z drugim
człowiekiem. Jak nie wierzyła, że sex może być aż tak niesamowitym przeżyciem.
Jak nie wierzyła w mężczyzn i to, że może czuć się przy nich bezpieczna.
Ale teraz, tego ranka, pozwoliła sobie uwierzyć w te
wszystkie rzeczy, nazwać tą chwilą piękną.
Pozwoliła sobie wierzyć, że może być z nim szczęśliwa. A kiedyś, kto to
wie, może nawet mu zaufać i go pokochać.
* kominek sieciowy – coś w rodzaju budki telefonicznej, za
określoną kwotę dostaje się określoną liczbę minut na rozmowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz