Rozdział 42

W rodzinie McAdams, panowały twarde i żelazne zasady, których nikt od pokoleń nie odważył się złamać. Panowały pewne schematy, pewne prawa, nie do podważenia a te, którym one nie pasowały, opuszczały rodzinny schron kiedy tylko osiągnęły pełnoletniość.
Zasady te obejmowały różne aspekty życia – w większości dotyczyły one relacji z mężczyznami, wyznaczały główne nurty, jakimi się kierowano i było dość proste. Najważniejszą, było niezaangażowanie.
Rzadko kiedy, zdarzała się dziewczyna, która nie stosowała się do zasad. Można by było wyliczyć na palcach jednej ręki te kobiety, które zdecydowały się na życie z mężczyzną z dala od rodziny. Nikt do końca nie wie, jak dalej potoczyły się ich losy – po tym jak wyprowadziły się z rodzinnego domu, nigdy więcej nie nawiązały kontaktu.
Nie było zasadą, kiedy dziewczyna pierwszy raz spędzała noc z mężczyzną. Zwykle same wybierały sobie partnera w momencie, w którym poczuły się do tego gotowymi. Ta sama zasada, kierowała była odnośnie pierwszego dziecka – nie narzucano sobie odpowiedniego wieku. Nie zdarzyło się jednak, by którakolwiek McAdamsówna urodziła swoje pierwsze dziecko po ukończeniu dwudziestego roku życia. Chociaż nikt nigdy nie wymagał tego otwarcie, była to zasada którą przestrzegały bardziej instynktownie.
Wszystkie, prócz Lexie, której dziewiętnaste urodziny zbliżały się nieuchronnie – urodziła się na początku listopada. I chociaż linia wieku niebezpiecznie się zbliżała, a czasu zostało mało, nikt nie widział, by Aleksandra spotykała się z jakimkolwiek mężczyzną.
Powoli, zaczęło niepokoić to rodzinę.

Ethel McAdams wkroczyła do kuchni, podtrzymując się na lasce i skierowała swoje kroki do stolika. Prychnęła na Daniela, który zauważywszy babkę zerwał się z miejsca, ustępując jej. Pokiwała głową, sięgnęła do kieszeni, wyjęła opakowanie miętówek i rzuciła je w stronę wnuka, który zręcznie złapał je w powietrzu.
- Powinieneś grać w Quidditch – oznajmiła chrapliwie, wyciągając koślawą dłoń w stronę kubka. Chociaż Ethel liczyła sobie dopiero sześćdziesiąt lat, każdy go by ją zobaczył dałby jej wiele więcej.
Liczne choroby – począwszy od kręgosłupa na reumatyzmie kończąc – odebrały jej młody wygląd i urodę, jaką chełpiła się w młodości. Była szczupłą, drobną kobietą. Jej twarz, pokryta licznymi zmarszczkami nosiła w sobie resztki dawnego piękna, a niebieskie, pełne wigoru i błysku oczy wyróżniały się w szczególny sposób.
Ethel, nosiła miano mentorki rodu. Była najstarsza z całej rodziny i to jej przypadał zaszczyt przekazywania całej wiedzy, jaką posiadała.
I chociaż szczyciła się szacunkiem, jakim ją darzono, słynęła z bezwzględnej szczerości, pogody ducha i niewyparzonego języka, choć jak mówiono, ostatnimi latami złagodniała.
- Babciu, gram – odpowiedział wymijająco Daniel, przeciągając się wygodnie i połykając miętówkę. Penn zachichotała pod nosem, ale zdecydowała się przemilczeć kłamstwo siostrzeńca i poczekać na rozwój wypadków.
- Grasz? – Zdziwiła się kobieta, patrząc na wnuka tak, jakby widziała go pierwszy raz w życiu – Oj, coś mi tu kręcisz, drogie dziecko, ot co!  Może i mam swoje lata, ale pamięć mam jak piętnastolatek, ot co!
- Widać nie – powiedział od niechcenia, nalewając do filiżanki herbaty, słodząc je dwie płaskie łyżeczki i stawiając przed kobietą – bo gram od czasów szkoły. Opowiadałem ci o tym przecież, nawet obiecałem zabrać na mecz. Babciu, ostatnio zbyt mało ćwiczysz umysł, powinnaś wrócić do sudoku.
Staruszka zamyśliła się przez chwilę, pokiwała głową i upiła łyk herbaty. Daniel uśmiechnął się z satysfakcją.
- Wiesz, Penelopo, martwię się o naszego aniołka – podjęła kobieta – Za kilka miesięcy skończy dziewiętnaście lat a ani razu nie widziałam, żeby gdzieś wychodziła. Ja wiem, że to nie reguła, ale wydaje mi się, że brak jej odwagi, ot co.
- Bzdury opowiadasz, mamo. Lexie nie jest jeszcze po prostu gotowa – powiedziała Penn znad krzyżówki – widocznie dojrzewa do tych spraw trochę dłużej, niż my.
- Wiem co mówię, dziecko. Lexie jest już młodą kobietą, piękną i bardzo inteligentną. Wiem, że to nie jest reguła, ale obawiam się, iż im dłużej będzie zwlekać z macierzyństwem, tym ciężej będzie jej potem się w nim odnaleźć. Zacznie studia, pójdzie do pracy, naogląda się tych biednych naiwnych dziewczyn i katastrofa gotowa, ot co!
- Lexie jest po prostu bardziej wrażliwa i potrzeba jej więcej czasu. Na pewno ma to po ojcu, on też miał kłopoty z podjęciem decyzji – stwierdziła wymijająco kobieta, nie patrząc na matkę – Nie powinnyśmy się wtrącać w jej życie.
- To nie jest wytłumaczenie, drogie dziecko. Marny materiał na ojca, wcale nie wyjaśnia jej wahania w tej sprawie. Mimo, że zgodzę się, że to był zły wybór. Uparty był z niego osobnik i natrętny, ot co! Szczeście, że udało ci się go spławić… A co do Lexie, niech mnie Merlin wykorzysta, jeśli była z kimś od ubiegłych wakacji – prychnęła kobieta – Trzeba jej pomóc, ot co, nim wpakuje się w tarapaty i będzie cierpieć. Wiem co mówię, drogie dziecko. A ty chłopcze, co się tak patrzysz?
Daniel, do którego skierowane było to pytanie, natychmiast przybrał obojętny wyraz twarzy.
- Lexie umie sobie poradzić w życiu, babciu – powiedział – nie ma powodu do niepokoju.
- Nie znasz, ot co – westchnęła – Uważam, że powinnyśmy jej kogoś znaleźć. Nie zaszkodzi, gdy przedstawi się jej kilku chłopców, myślę, że mam nawet dobrego kandydata dla naszego aniołka.
- Jak uważasz – powiedziała Penelopa, odkładając krzyżówkę. Daniel pokręcił głową, zastanawiając się czy nie powinien uprzedzić kuzynki, poczym zdecydował się jednak w tej sprawie być cicho.
- Jestem umówiony, muszę iść – oznajmił, patrząc na zegarek. Podszedł do babki, ucałowała ją w policzek i ruszył w stronę drzwi. Nie danym mu było jednak do nich dojść, bo zaraz potem legł jak długi na ziemię, podcięty laską Ethel.
- Myślisz, że jak mam sześćdziesiąt lat to pamięć musi mi szwankować? – zapytała, pochylając się nad wnukiem – Zwyrodnienie kości mózgu nie uszkadza, drogi chłopcze! Trzeba było uczyć się biologii nie tylko pod kątek tego, gdzie co wkładać, ot co!
I dla podkreślenia swoim słów, zdzieliła go jeszcze raz po pośladkach, poczym wstała.
- Idę rozwiązywać sudoku – powiedziała z satysfakcją i wyszła z kuchni, wspierając się na lasce.
- Jeden zero dla ciebie, babciu – zaśmiał się chłopak, wstając i wbiegł z kuchni. Penn pokręciła głową.
- Oni się nigdy nie zmienią…

Plask! Plask! Plask!
Wszyscy popatrzyli z rozbawieniem na Chrisa, którego otoczyła chmara komarów. Chłopak machnął niecierpliwie ręką, uderzył z całej siły w swoje ramię, ponowił uderzenie i złapał ze złością buteleczkę z preparatem, pryskając nią na owady, które jednak nie uciekły, jak było w zamierzeniu.
Plask! Plask! Plask!
Uderzył się z taką siłą, że odrzuciło go w tył. Spadł z pieńka, na którym siedział. Alice wychyliła się dyskretnie.
- To chyba nie działa – powiedziała słodko – Jesteś zbyt słodki.
Collins podniósł się z ziemi, czerwony na twarzy – wpływ na to miała nie tylko złość, ale też ilość opuchlizny, jaka wyszła po ukąszeniach.
- Musisz robić coś źle – odezwała się Lauren, oglądając z zaciekawieniem swoją kiełbaskę – Albo jesteś uodporniony. Pokaż  to – dodała, wyciągając rękę a drugą podstawiła swój obiad pod nos Lily – A ty potrzymaj.
Evans zerknęła dyskretnie na Syriusza, który z lekkim niepokojem obserwował jak Lauren pryska przed siebie specyfikiem. Komary jak na zawołanie zebrały się w około mgiełki.
King zmrużyła oczy.
- Psiknij – poprosiła pogodnie Blacka, któremu oczy natychmiast powiększyły się dwukrotnie. Podała mu fiolkę i wyciągnęła przed siebie rękę. Syriusz jęknął w duchu uświadamiając sobie, w jakie tarapaty właśnie się wpakował, był bowiem pewny, że Lauren przejrzała jego misternie uknuty plan. Podobnie jak Chris.
Stanął więc przed trudnym wyborem tego, jak ma zostać zdemaskowany – odmówić, ratując się przed gniewem Lauren ale dając powód do zemsty Chrisa, czy psiknąć, wywołując niewątpliwą wściekłość swojej dziewczyny.
Remus westchnął ciężko, sięgnął do kieszeni.
- Weź ten – powiedział szybko, rzucając fiolkę do Chrisa – Musiałeś trafić na jakiś wadliwy produkt.
- A ty? – zainteresowała się natychmiast Lauren. Lupin wyszczerzył zęby.
- Mnie komary nie lubią.
- Ona i tak wie, że to ty – wyszeptała Lily, uśmiechając się do Syriusza – Lepiej wymyśl jakieś dobre wytłumaczenie, nim cię dorwie.

- Lubię taką ciszę – powiedziała, siadając na brzegu pomostu i zanurzyła nogi w zimnej wodzie – Tu jest tak spokojnie.
- Ładnie tu – zgodził się James, zajmując miejsce obok.
 Było już późno, większość obozowiczów spała, a jednak Lily i James zdecydowali się na spacer. Tak się szczęśliwie złożyło, że ani jej, ani jemu, nie chciało się akurat spać.
- Piękna dziś nocy – uśmiechnęła się ciepło, układając głowę na ramieniu Pottera – widać gwiazdy. Znasz się na nich trochę, bo ja w ogóle.
- No więc tak… - James zamyślił się przez chwilę – No to tam jest księżyc…
Zachichotała.
- Widzisz, to takie duże, białe, trochę jakby zjedzone…
- Tak, chyba dostrzegam – wyszeptała konspiracyjnie – A coś więcej?
- Niektórzy uważają, że to taki duży ser, wiesz – zagadał a Lily parsknęła w rękaw.  Chłopak uśmiechnął się, odgarną włosy z jej czoła i przyjrzał jej się z czułością. Musnął delikatnie ustami jej policzek.
-  Nie oszukuj, stać cię na więcej.
Wplótł dłonie w jej włosy, uśmiechnął się lekko i pochylił, składając namiętny pocałunek na jej ustach. Odwzajemniła, zarzucając leniwie ręce na jej szyję. Bez podarcia, szybko stracili równowagę i nim zdążyła zareagować, poczuła pod plecami twarde i krzywe deski pomostu.
Nie zwróciła na to nawet uwagi. Przez te kilka dni, kiedy ciągle ktoś był obok, zdążyła się za nim tak stęsknić, że teraz nic, ale to nic by ją od niego nie odciągnęło.
Na chwilę zupełnie oboje stracili kontrolę nad tym, co dzieje się na około nich. Lily jeszcze długie lata zastanawiała się, jak skończyłaby się ta noc, gdyby nie mała przeszkoda, na jaką natrafili. A właściwie, jej brak.
Objął ją mocno w pasie, a jego ręka delikatnie wsunęła się pod brzeg bluzki. Lily zachichotała, kiedy jego palce połaskotały ją w okolicy pępka, przylgnęła bliżej i wykorzystując chwilę nieuwagi chłopaka, obróciła go na bok.
Głośny plusk wody przerwał ciszę. Lily krzyknęła oszołomiona, wynurzając się z wody. Zaraz za nią, na powierzchnię wydostał się James, spojrzał na swoją dziewczynę i wybuchł śmiechem, na widok jej miny.
- To nie jest zabawne – warknęła, wdrapując się na pomost. Spojrzała na niego, ociekając wodą z naburmuszoną miną.
- Nie, nie prawda, jest – powiedział z szerokim uśmiechem – Hola, dokąd to!? – zapytał, kiedy Lily ruszyła pomostem w stronę brzegu. Wskoczył zwinnie i dogonił dziewczynę. Złapał ją za nadgarstek i obrócił w swoją stronę – Jeszcze z tobą nie skończyłam.
- A ja i owszem. Jest chłodno a my jesteśmy mokrzy. Wracajmy do namiotów, James.
- Mam na to świetny sposób, niezawodny – powiedział z powagą, a kiedy uniosła pytająco brwi, porwał ją w pół i z rozbiegu wskoczył do wody.
- Wariat!!! – zaśmiała się, łapiąc kurczowo szyi chłopaka – Kompletny wariat!
- Za to mnie uwielbiasz – musnął w przelocie ustami jej policzki, wypuszczając ją do wody – Daj spokój, nigdy nie marzyłaś o romantycznym pływaniu we dwoje w świetle księżyca? Wprawdzie powinna być pełnia ale… ze względu na Lunatyka, sama rozumiesz.
Popatrzyła na niego z uśmiechem, ale nic więcej już nie powiedziała.

- Czy ty w ogóle w nocy spałaś? – zapytała Lexie, obserwując jak Lily próbuje się uczesać. Evans ziewnęła przeciągle.
- Próbowałam – odpowiedziała, odrzucając ze złością szczotkę na prycz i złapała włosy w niedbałego kucyka – ale wróciliśmy nad ranem do namiotu, a potem nie mogłam usnąć. Okropnie chrapałaś – dodała patrząc na Lauren, która zarumieniła się lekko.
- To alergia  - wyjaśniła wymijająco – co robiliście przez całą noc?
- Nie całą, tylko trochę. Zaliczyliśmy nocną kąpiel w jeziorze.
Kiedy pozostała czwórka spojrzała na nią pytająco, zachichotała i dodała.
- Spadliśmy z pomostu. On jest naprawdę pechowy.
- Będzie trzeba wybrać się do miasta – podjęła nagle Alice – Kończy nam się jedzenie. W tej budce w której wczoraj byłam, mało jest ale mieszkańcy mówili, że blisko stąd jest większe miasteczko, gdzie można zrobić normalne zakupy.
- Spacer? – zapytała Lily, ziewając przeciągle – Może być.
- Pewnie – uśmiechnęła się szeroko Lauren – Mi też to pasuje.

Przysłuchiwał się w spokoju dyskusji, jaka wywiązała się między członkami Zakonu. W pokoju było równo dwadzieścia siedem osób. Z nim, dwadzieścia osiem.
Albus bardzo dokładnie dobierał członków. Były to osoby, które darzył zaufaniem, z doświadczeniami, na które mógł liczyć a razem, stanowili silną całość. O ile oczywiście nie pojawiła się jakaś sporna sprawa. A tych, było całkiem sporo.
Tym razem, powodem konfliktu był wniosek o wprowadzenia do Zakonu nowych członków. Punktem spornym nie byli jednak kandydaci, ale ich wiek.
Aaron West, który był głównym szkoleniowcem młodych aurorów, zaproponował by, przyjąć kilku jego podwładnych. Ważnym faktem było, że mając na myśli podwładnych, mówił o ludziach którzy od wielu lat pracowali w jego dziale.
Główny prym w awanturze, toczył się między Alastorem Moodym a Perkiniuszem Foxem. Nie było tajemnicą, że czarodzieje z całego serca się nie znosili, jako koledzy ze szkolnych ław, prowadzili wieloletnią wojnę. Albus tolerował to, bo mimo całej zajadliwości jaką panowie wobec siebie prezentowali, w walce byli znakomitym duetem i już nie raz zaprezentowali, że mogą razem współpracować.
- To czyta głupota! – krzyknął Moody, uderzając w stół z taką zajadliwością, że kufel z jego kremowym piwem przewrócił się, zalewając ostatni raport o przebiegu pracy operacji wyśledzenia przecieków w Ministerstwie – Kompletna głupota, dzieci im się zachciało!
- To wyszkoleni czarodzieje z wiedzą większą niż twoja!
- Samą teorią nie przeżyją starcia z piętnastolatkiem! Brak im doświadczenia bojowego, na nic nam się nie przydadzą. Chyba że czujesz potrzebę doszkolenia, Perki.
Kilka osób zachichotało pod nosem, inni pokręcili z politowaniem głową. Policzki Perkiniusza zapłonęły żywą czerwienią.
- Jeśli przyjmiemy jeszcze jednego emeryta, będziemy mogli przechrzcić się w klub geriatryków a nie organizację walczą z Voldemortem – warkną starzec, na co znów parę osób wydało z siebie cichy chichot – Same doświadczenie to za mało, wśród tych skurwysynów też są młodzi, prawie sami młodzi a oni mają zupełnie inne pojęcie o walce i nawet twoje archaiczne niezawodne metody są do obejścia!
- Jestem takim samym dinozaurem jak ty, stary pierdoło, więc to też twoje metody!
- Panowie, proszę – przerwał natychmiast Dumbledore, widząc jak wargi Perkiego zadrgały – Jesteśmy wszyscy zbliżeni wiekiem, i niektórych dinozaur, może nieco obrażać. Ja osobiście wolę określenie pamiętający zamierzchłe czasy.
- Ni mniej jednak, Alastor ma rację – Dumbledore był pewny, że usłyszał ciche ha! z ust Aurora i dałby sobie różdżkę złamać, że z drugiej strony usłyszał niecenzuralne wyładowanie emocji padające z ust Perkiniusza – Tak samo jak Perkiniusz.
Tym razem to Fox wydał z siebie okrzyk radości.
- Szkoleniowcy w biurze aurorów posiadają bardzo dużą wiedzą teoretyczną którą na pewno potrafią wykorzystać – wtrącił nagle West, widząc że jego opinia w tej chwili się przyda – Alastorze, obaj wiemy, że tak jest, połowę z nich sam szkoliłeś. Przydadzą nam się.
Dumbledore popatrzył po zgromadzonych.
- W takim razie, czy wszyscy zgadzają się przyjąć wniosek o przyjęcie trzech nowych członków?
Rozległa się szum, poczym zdecydowana większość pokiwała głowami. Dumbledore (wiecie, mam bardzo dużą trudność by nie nazywać go „Drops” jak robię to zawsze…) uśmiechnął się szeroko.
- Doskonale. Przejdźmy teraz do kolejnego punktu. Doris, Flynn, zdaje się, że dowiedzieliście się czegoś ważnego.
Flynn Pumpkin wstał, odchrząknął znacząco.
- Obawiamy się, że Sami-Wiecie-Kto planuje kolejny zmasowany atak. Nie mamy pewności co do tego, co jest jego obiektem, ale udało nam się dowiedzieć, że…

Obozowali w lesie, w odległości kilkunastu minut drogi od miasteczka. To była mała wioska, licząca mniej niż czterystu mieszkańców, w której znacząca cześć, była czarodziejami.
Po zakupy tym razem wyruszyli wszyscy. Rozdzielili się – część wzięła Błędnego Rycerza i pojechała do bardziej odległej miejscowości, gdzie można było kupić mniej dostępne rzeczy. Pozostali – w większości dziewczyny – kupiły najważniejsze produkty i wróciły, by przygotować coś do jedzenia.

- Martwiłyśmy się o was – powiedziała Lily, kiedy późnym popołudniem do namiotów wrócili Huncwoci – Zaraz, stan się nie zgadza. Wyszło was więcej. Gdzie Eddie i Chris?
- Zgubili się – wzruszył ramionami James – Uprzedzaliśmy, że nie będziemy na nich czekać.
- No wiecie co!? Wstydzilibyście się – prychnęła Lauren, a Remus zachichotał.
- A wydawałoby się, że po takim czasie powinnaś się uodpornić na jego głupotę. Mieli coś jeszcze do załatwienia, zdaje się, że poszli odwiedzić aptekę. Wspominali coś o komarach – dodał znacząco patrząc na Syriusza, który jak gdyby nic zaczął rozpakowywać torby – Ale oczywiście oni nic o tym nie wiedzą.
- Jesteście kompletnie niemądrzy – oznajmiła z powagą Lily – Po co wam to wszystko? Zobaczycie, że to się źle skończy – dodała z przekonaniem – Ręce opadają.
- Daj spokój, wszyscy wiedzą że za to nas kochacie – wypomniał z niewinną miną James, a Lily rozłożyła zrezygnowana ręce i podeszła do chłopaka, pozwalając mu się przytulić.
- Oh, jakie to słodkie! – zapiszczała z radością Lexie – Niedobrze mi -  dodała normalnym tonem i kręcąc głową wróciła do krojenia warzyw.
- Hej, słuchajcie, chyba namiot przecieka – Alice wyszła z namiotu, ocierając ręce – O, już wróciliście. A gdzie Chris i Eddie?
- Zostali w tyle. Co z tym namiotem? – zainteresował się Remus i poszedł za dziewczyną, wyciągając różdżkę. James pochylił się nad Syriuszem, z trudem powstrzymując śmiech.
- Lunatyk wkracza na grząski grunt. Jak nasz kolega się dowie, może poczuć się zagrożony.
Syriusz zachichotał, ale nic nie powiedział.

Trudno opisać krótko to co działo się w ciągu następnych dni. Gdyby ktoś chciał zrobić w skrócie, można by to określić jednym słowem: chaos. Prócz wzrastającego napięcia miedzy Syriuszem i Chrisem, pojawiły się inne problemy. Namioty zaczęły niedomagać, pogoda psuć a do tego…
Ale może lepiej nie uprzedzać zbytnio faktów i opisać wszystko tak, jak to się wydarzyło, bo zbyt dużo wydarzeń musiałabym w ten sposób pominąć.

Noc ta była rześka i pogodna, chociaż nieco chłodniejsza niż poprzednie. Poszli więc do namiotów dużo wcześniej niż zawsze, mając nadzieję, że następny poranek będzie równie pogodny jak poprzedni.
Był. Już o szóstej ciepłe, letnie promienie przebijały się między drzewami, komary szalały ze zdwojoną prędkością, a wszystkim było przyjemnie wstać. Zwłaszcza, że po raz pierwszy nic nie zakłóciło pobudki i obudzili się dopiero po dziewiątej, w całkiem naturalny sposób – może za wyjątkiem Petera, który zaplątawszy się w koce, wypadł z pryczy i Chrisa, na którego Lexie wylała wiadro zimnej wody.
- Nie może być tak całkiem spokojnie – powiedziała, kiedy zaspany James zapytał co robi – Mogę wylać je na niego, lub któregoś z was.
W odwecie za krzywdy Collinsa, Lexie jednak przyszło zapłacić. Wychodząc z namiotu – no dobrze, wybiegając, bo wściekły chłopak stracił resztki cierpliwości i postanowił ją zabić z zimną krwią i nawet protest Eddiego miał go nie powstrzymać – potknęła się o rurkę namiotu i wyrżnęła pięknego orła, wpadając prosto na szlag wyjątkowo wrednego gatunku czerwonych mrówek.
Cały ranek spędziła na smarowaniu pogryzień płynem dezynfekującym, jednak szybko okazało się, że nie tylko mrówki są zmartwieniem naszych dzielnych obozowiczów.

- W nocy napadało mi liści do pryczy – oznajmiła Lauren, kładąc pomidora na kanapkę – Mówię wam, że gdzieś jest dziura.
- Aha, ma rację – zgodziła się z nią Alice, nalewając sobie do kubka herbaty. Syriusz wyszedł z namiotu, dosiadł się do swojej dziewczyny i rzucił na jedzenie – Coś jest źle.
- Myślałem, ze Remus już coś z tym zrobił – wtrącił się James i zwrócił się oskarżycielskim tonem do przyjaciela – Co z ciebie za facet!?
Lupin, który właśnie wrócił z łazienki i nie był wtajemniczony w treść rozmowy, zatrzymał się ogłupiały, spojrzał z lekkim szokiem na przyjaciela a potem zerknął niepewnie na trzymany przez siebie czerwony ręcznik, jakby obawiając się, że coś jest z nim nie tak.
- Chodzi mu o naprawdę namiotu… Syriusz, nie wierć się tak – dodała z wyrzutem do Blacka, który od minuty drapał się jak szalony – Liście spadają nam do pryczy.
- Zajrzę tam potem, ale od razu wyślę Chrisa… Łapa, dobrze się czujesz? – zapytał zdezorientowany, patrząc na Syriusza, który wyczyniał już coraz bardziej dziwne rzeczy.
- Te cholerne owady – wymruczał, a Lauren obróciła się w jego stronę i wydała z siebie zduszony okrzyk.
- Nie ruszaj się, masz kleszcza – powiedziała cicho, nachylając się i zabierając zmierzającego w stronę włosów chłopaka robaczka – O, jest jeszcze jeden! To nie jest kleszcz – dodała marszcząc brwi – Patrz.
Podetknęła mu pod nos żyjątko. Syriusz przyjrzał się temu, jego oczy zrobiły się nagle okrągłe ze zdziwienia, potem zmrużył je wściekle i spojrzał na rozmawiającego jak gdyby nigdy nic z Peterem Chrisa. Collins jak spojrzał na niego i posłał – diabelski w Syriuszowym mniemaniu – uśmiech. Black zerwał się na równe nogi i odmaszerował bez słowa w las.
James popatrzył lekko ogłupiały na przyjaciela.
- Temu co znów?
- Nie wiem… Ciekawe co to jest – Lauren pokazała Jamesowi, zgniecionego już robaka. Potter przez chwilę się zastanawiał, poczym doznał olśnienia. Wybuchł głośnym śmiechem, przeprosił towarzystwo, podszedł do Lupina, szepnął mu coś na ucho. Remus prawie wypluł wszystko co miał w ustach, zaśmiał się, pokiwał głową i wpadł do namiotu a James, poszedł bez słowa za Syriuszem, chichocząc jak głupi pod nosem.
- A im co się stało?

Chwilę zajęło mu odnalezienie przyjaciela. W postaci Łapy, siedział na jednej z polanek, iskając zawzięcie swoje futro, zjeżony tak bardzo, że James na odległość ocenił, jak bardzo zły jest.
O wiele więcej trudu wymagało do niego zachowanie względnej powagi. Wolał go teraz bardziej nie denerwować.
- Może ci pomóc?
Łapa podniósł na niego wściekłe spojrzenie, wystawił ostrzegawczo zęby i wrócił do czyszczenia futra.
- Rozumiem, że zaklęciem nie dało się ich usunąć?
Pies znów zawarczał ostrzegawczo, a w jego oczach zalśnił złowrogi blask. Futro na grzbiecie podniosło się gwałtownie.
- Lunatyk już to bada – dodał i coraz trudniej było mu zachować powagę. Pozwolił sobie podnieść lekko kąciki ust – Znajdziemy sposób żeby pozbyć się twoich… przyjaciółek.
Tym razem musiał zagryźć wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Łapa znów zawarczał, chociaż nie zabrzmiało to aż tak groźnie.
- Magiczne pchły Elvisa… Westa – Remus zatrzymał się jak wryty – Iskanie. No tak, to też jest jakieś rozwiązanie. Obawiam się niestety, że nieskuteczne.
Black momentalnie przemienił się w człowieka.
- Nieskuteczne!? – zapytał wściekły i splunął kilka razy na ziemię, próbując pozbyć się resztek insektów, które zostały w jego ustach – A ty z czego się cieszysz!?
- Doceń, że wytrzymałem tak długo – porosił szybko Potter, wyjmując na chwilę pięść z ust – To dla mnie poświęcenie…
- Magiczne pchły Elvisa Westa są doskonałą propozycją dla początkujących magicznych psotników. Te zaczarowane insekty przyczepiwszy się do żywiciela nie odpuszczą mu męki dopóki nie minie okres dwunast godzin, lub osoba odpowiedzialna za psikus nie cofnie uroku… No i to by było na tyle – odczytał Remus, który sam z trudem zachował resztę powagi – Zostawali to w torbie, zwykłe Accio wystarczyło.
- Amatorzy – prychnął Potter – Chociaż trzeba przyznać, że pomysł godny zainteresowania…
- Mam się męczyć z tym cholerstwem przez dobę!? – zapytał zrozpaczony Syriusz, drapiąc się uporczywie po głowie.
- Możesz też poprosić o pomoc Chrisa… Ale nikt nie każe ci tego robić – dodał szybko Potter, widząc co o tym pomyśle sądzi przyjaciel – Rozumiem, że masz zamiar siedzieć tak cały dzień?
Black zmienił się w psa, szczeknął potakująco i wrócił do iskania.
- Zawsze możesz go ugryźć w tyłek… - podsunął niewinnie James, teraz już gotów zacząć się śmiać – Ale może ci zostać posmak…

- Nie wierzę, że to zrobił – zaśmiała się Lily, kiedy pół godziny później szli brzegiem jeziora – Sami jesteście sobie winni.
- Daj spokój, sam zaczął – obruszył się James – Nie oczekuj, że puścimy to płazem! A te pchły… Cios poniżej pasa.
-  Zasłużył – oznajmiła Lily – No dobra, nie zasłużył. Ale to bardzo delikatne sprawy, po co się w ogóle w to wtrąciłeś, trzeba było zostawić to, żeby załatwili między sobą.
- Nie jestem pewny, czy chciałabyś, żeby załatwili to między sobą – zaśmiał się James – To chyba najłagodniejsza wersja tego, co mogłoby się zdarzyć, chociaż Syriusz naprawdę się wściekł.
- Nie dziwię się.
Zapadła krótka cisza, podczas której szli obok siebie, trzymając się mocno za ręce.
- Dobrze, że my nie mamy takich kłopotów.
- Na szczęście, jesteśmy bardzo nudni – powiedziała z lekkim uśmiechem – Niech tak zostanie.
Przyciągnął ją do siebie, musnął ustami w czubek głowy.
- Lubię tą nudę.

- Zemsta będzie okrutna, prawda? – odgadł Remus, kiedy późnym wieczorem siedzieli we czwórkę w pobliżu jeziora.
Syriusz cały dzień spędził pod postacią psa, walcząc z pchłami. Zaklęcie było na tyle łatwo skonstruowane, że jego działanie bardzo słabło, kiedy był Łapą. Teraz, już w ludzkiej postaci, był zdecydowany na to, by przestać przebierać w środkach.
- Tak jest – zgodził się, wpatrując ze zmrużonymi oczami w ognisko – Okrutna.
- Wyrafinowana zapewne też będzie – dodał z pewnością w głosie James.
- Nie, nie będzie.
- Podstępna? Złowieszcza?
- Nie – zaprzeczył Syriusz – Tego się spodziewa. Zemsta będzie prymitywna. Amatorszczyzna, drodzy panowie.
Pokiwali z uznaniem głową, odgadując w tym wszystkim sens.
- Ale okrutna? – upewnił się Peter, który jako jedyny nie do końca rozumiał co się dzieje.

- Bardzo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz