W rodzinie McAdams,
panowały twarde i żelazne zasady, których nikt od pokoleń nie odważył się
złamać. Panowały pewne schematy, pewne prawa, nie do podważenia a te, którym
one nie pasowały, opuszczały rodzinny schron kiedy tylko osiągnęły
pełnoletniość.
Zasady te obejmowały
różne aspekty życia – w większości dotyczyły one relacji z mężczyznami,
wyznaczały główne nurty, jakimi się kierowano i było dość proste.
Najważniejszą, było niezaangażowanie.
Rzadko kiedy,
zdarzała się dziewczyna, która nie stosowała się do zasad. Można by było
wyliczyć na palcach jednej ręki te kobiety, które zdecydowały się na życie z
mężczyzną z dala od rodziny. Nikt do końca nie wie, jak dalej potoczyły się ich
losy – po tym jak wyprowadziły się z rodzinnego domu, nigdy więcej nie
nawiązały kontaktu.
Nie było zasadą,
kiedy dziewczyna pierwszy raz spędzała noc z mężczyzną. Zwykle same wybierały
sobie partnera w momencie, w którym poczuły się do tego gotowymi. Ta sama
zasada, kierowała była odnośnie pierwszego dziecka – nie narzucano sobie
odpowiedniego wieku. Nie zdarzyło się jednak, by którakolwiek McAdamsówna
urodziła swoje pierwsze dziecko po ukończeniu dwudziestego roku życia. Chociaż
nikt nigdy nie wymagał tego otwarcie, była to zasada którą przestrzegały
bardziej instynktownie.
Wszystkie, prócz
Lexie, której dziewiętnaste urodziny zbliżały się nieuchronnie – urodziła się
na początku listopada. I chociaż linia wieku niebezpiecznie się zbliżała, a
czasu zostało mało, nikt nie widział, by Aleksandra spotykała się z
jakimkolwiek mężczyzną.
Powoli, zaczęło
niepokoić to rodzinę.
Ethel McAdams wkroczyła
do kuchni, podtrzymując się na lasce i skierowała swoje kroki do stolika.
Prychnęła na Daniela, który zauważywszy babkę zerwał się z miejsca, ustępując
jej. Pokiwała głową, sięgnęła do kieszeni, wyjęła opakowanie miętówek i rzuciła
je w stronę wnuka, który zręcznie złapał je w powietrzu.
- Powinieneś grać w
Quidditch – oznajmiła chrapliwie, wyciągając koślawą dłoń w stronę kubka.
Chociaż Ethel liczyła sobie dopiero sześćdziesiąt lat, każdy go by ją zobaczył
dałby jej wiele więcej.
Liczne choroby –
począwszy od kręgosłupa na reumatyzmie kończąc – odebrały jej młody wygląd i
urodę, jaką chełpiła się w młodości. Była szczupłą, drobną kobietą. Jej twarz,
pokryta licznymi zmarszczkami nosiła w sobie resztki dawnego piękna, a
niebieskie, pełne wigoru i błysku oczy wyróżniały się w szczególny sposób.
Ethel, nosiła miano
mentorki rodu. Była najstarsza z całej rodziny i to jej przypadał zaszczyt
przekazywania całej wiedzy, jaką posiadała.
I chociaż szczyciła
się szacunkiem, jakim ją darzono, słynęła z bezwzględnej szczerości, pogody
ducha i niewyparzonego języka, choć jak mówiono, ostatnimi latami złagodniała.
- Babciu, gram –
odpowiedział wymijająco Daniel, przeciągając się wygodnie i połykając miętówkę.
Penn zachichotała pod nosem, ale zdecydowała się przemilczeć kłamstwo
siostrzeńca i poczekać na rozwój wypadków.
- Grasz? – Zdziwiła
się kobieta, patrząc na wnuka tak, jakby widziała go pierwszy raz w życiu – Oj,
coś mi tu kręcisz, drogie dziecko, ot co!
Może i mam swoje lata, ale pamięć mam jak piętnastolatek, ot co!
- Widać nie –
powiedział od niechcenia, nalewając do filiżanki herbaty, słodząc je dwie
płaskie łyżeczki i stawiając przed kobietą – bo gram od czasów szkoły.
Opowiadałem ci o tym przecież, nawet obiecałem zabrać na mecz. Babciu, ostatnio
zbyt mało ćwiczysz umysł, powinnaś wrócić do sudoku.
Staruszka zamyśliła
się przez chwilę, pokiwała głową i upiła łyk herbaty. Daniel uśmiechnął się z
satysfakcją.
- Wiesz, Penelopo,
martwię się o naszego aniołka – podjęła kobieta – Za kilka miesięcy skończy
dziewiętnaście lat a ani razu nie widziałam, żeby gdzieś wychodziła. Ja wiem,
że to nie reguła, ale wydaje mi się, że brak jej odwagi, ot co.
- Bzdury opowiadasz,
mamo. Lexie nie jest jeszcze po prostu gotowa – powiedziała Penn znad krzyżówki
– widocznie dojrzewa do tych spraw trochę dłużej, niż my.
- Wiem co mówię,
dziecko. Lexie jest już młodą kobietą, piękną i bardzo inteligentną. Wiem, że
to nie jest reguła, ale obawiam się, iż im dłużej będzie zwlekać z
macierzyństwem, tym ciężej będzie jej potem się w nim odnaleźć. Zacznie studia,
pójdzie do pracy, naogląda się tych biednych naiwnych dziewczyn i katastrofa
gotowa, ot co!
- Lexie jest po
prostu bardziej wrażliwa i potrzeba jej więcej czasu. Na pewno ma to po ojcu,
on też miał kłopoty z podjęciem decyzji – stwierdziła wymijająco kobieta, nie
patrząc na matkę – Nie powinnyśmy się wtrącać w jej życie.
- To nie jest
wytłumaczenie, drogie dziecko. Marny materiał na ojca, wcale nie wyjaśnia jej
wahania w tej sprawie. Mimo, że zgodzę się, że to był zły wybór. Uparty był z
niego osobnik i natrętny, ot co! Szczeście, że udało ci się go spławić… A co do
Lexie, niech mnie Merlin wykorzysta, jeśli była z kimś od ubiegłych wakacji –
prychnęła kobieta – Trzeba jej pomóc, ot co, nim wpakuje się w tarapaty i
będzie cierpieć. Wiem co mówię, drogie dziecko. A ty chłopcze, co się tak
patrzysz?
Daniel, do którego
skierowane było to pytanie, natychmiast przybrał obojętny wyraz twarzy.
- Lexie umie sobie
poradzić w życiu, babciu – powiedział – nie ma powodu do niepokoju.
- Nie znasz, ot co –
westchnęła – Uważam, że powinnyśmy jej kogoś znaleźć. Nie zaszkodzi, gdy
przedstawi się jej kilku chłopców, myślę, że mam nawet dobrego kandydata dla
naszego aniołka.
- Jak uważasz –
powiedziała Penelopa, odkładając krzyżówkę. Daniel pokręcił głową,
zastanawiając się czy nie powinien uprzedzić kuzynki, poczym zdecydował się
jednak w tej sprawie być cicho.
- Jestem umówiony,
muszę iść – oznajmił, patrząc na zegarek. Podszedł do babki, ucałowała ją w
policzek i ruszył w stronę drzwi. Nie danym mu było jednak do nich dojść, bo
zaraz potem legł jak długi na ziemię, podcięty laską Ethel.
- Myślisz, że jak
mam sześćdziesiąt lat to pamięć musi mi szwankować? – zapytała, pochylając się
nad wnukiem – Zwyrodnienie kości mózgu nie uszkadza, drogi chłopcze! Trzeba
było uczyć się biologii nie tylko pod kątek tego, gdzie co wkładać, ot co!
I dla podkreślenia
swoim słów, zdzieliła go jeszcze raz po pośladkach, poczym wstała.
- Idę rozwiązywać
sudoku – powiedziała z satysfakcją i wyszła z kuchni, wspierając się na lasce.
- Jeden zero dla
ciebie, babciu – zaśmiał się chłopak, wstając i wbiegł z kuchni. Penn pokręciła
głową.
- Oni się nigdy nie
zmienią…
Plask! Plask! Plask!
Wszyscy popatrzyli z
rozbawieniem na Chrisa, którego otoczyła chmara komarów. Chłopak machnął
niecierpliwie ręką, uderzył z całej siły w swoje ramię, ponowił uderzenie i
złapał ze złością buteleczkę z preparatem, pryskając nią na owady, które jednak
nie uciekły, jak było w zamierzeniu.
Plask! Plask! Plask!
Uderzył się z taką
siłą, że odrzuciło go w tył. Spadł z pieńka, na którym siedział. Alice
wychyliła się dyskretnie.
- To chyba nie działa
– powiedziała słodko – Jesteś zbyt słodki.
Collins podniósł się
z ziemi, czerwony na twarzy – wpływ na to miała nie tylko złość, ale też ilość
opuchlizny, jaka wyszła po ukąszeniach.
- Musisz robić coś
źle – odezwała się Lauren, oglądając z zaciekawieniem swoją kiełbaskę – Albo
jesteś uodporniony. Pokaż to – dodała,
wyciągając rękę a drugą podstawiła swój obiad pod nos Lily – A ty potrzymaj.
Evans zerknęła
dyskretnie na Syriusza, który z lekkim niepokojem obserwował jak Lauren pryska
przed siebie specyfikiem. Komary jak na zawołanie zebrały się w około mgiełki.
King zmrużyła oczy.
- Psiknij –
poprosiła pogodnie Blacka, któremu oczy natychmiast powiększyły się dwukrotnie.
Podała mu fiolkę i wyciągnęła przed siebie rękę. Syriusz jęknął w duchu
uświadamiając sobie, w jakie tarapaty właśnie się wpakował, był bowiem pewny,
że Lauren przejrzała jego misternie uknuty plan. Podobnie jak Chris.
Stanął więc przed
trudnym wyborem tego, jak ma zostać zdemaskowany – odmówić, ratując się przed
gniewem Lauren ale dając powód do zemsty Chrisa, czy psiknąć, wywołując
niewątpliwą wściekłość swojej dziewczyny.
Remus westchnął
ciężko, sięgnął do kieszeni.
- Weź ten –
powiedział szybko, rzucając fiolkę do Chrisa – Musiałeś trafić na jakiś wadliwy
produkt.
- A ty? –
zainteresowała się natychmiast Lauren. Lupin wyszczerzył zęby.
- Mnie komary nie
lubią.
- Ona i tak wie, że
to ty – wyszeptała Lily, uśmiechając się do Syriusza – Lepiej wymyśl jakieś
dobre wytłumaczenie, nim cię dorwie.
- Lubię taką ciszę –
powiedziała, siadając na brzegu pomostu i zanurzyła nogi w zimnej wodzie – Tu
jest tak spokojnie.
- Ładnie tu –
zgodził się James, zajmując miejsce obok.
Było już późno, większość obozowiczów spała, a
jednak Lily i James zdecydowali się na spacer. Tak się szczęśliwie złożyło, że
ani jej, ani jemu, nie chciało się akurat spać.
- Piękna dziś nocy –
uśmiechnęła się ciepło, układając głowę na ramieniu Pottera – widać gwiazdy.
Znasz się na nich trochę, bo ja w ogóle.
- No więc tak… -
James zamyślił się przez chwilę – No to tam jest księżyc…
Zachichotała.
- Widzisz, to takie
duże, białe, trochę jakby zjedzone…
- Tak, chyba
dostrzegam – wyszeptała konspiracyjnie – A coś więcej?
- Niektórzy uważają,
że to taki duży ser, wiesz – zagadał a Lily parsknęła w rękaw. Chłopak uśmiechnął się, odgarną włosy z jej
czoła i przyjrzał jej się z czułością. Musnął delikatnie ustami jej policzek.
- Nie oszukuj, stać cię na więcej.
Wplótł dłonie w jej
włosy, uśmiechnął się lekko i pochylił, składając namiętny pocałunek na jej
ustach. Odwzajemniła, zarzucając leniwie ręce na jej szyję. Bez podarcia,
szybko stracili równowagę i nim zdążyła zareagować, poczuła pod plecami twarde
i krzywe deski pomostu.
Nie zwróciła na to
nawet uwagi. Przez te kilka dni, kiedy ciągle ktoś był obok, zdążyła się za nim
tak stęsknić, że teraz nic, ale to nic by ją od niego nie odciągnęło.
Na chwilę zupełnie
oboje stracili kontrolę nad tym, co dzieje się na około nich. Lily jeszcze
długie lata zastanawiała się, jak skończyłaby się ta noc, gdyby nie mała
przeszkoda, na jaką natrafili. A właściwie, jej brak.
Objął ją mocno w
pasie, a jego ręka delikatnie wsunęła się pod brzeg bluzki. Lily zachichotała,
kiedy jego palce połaskotały ją w okolicy pępka, przylgnęła bliżej i
wykorzystując chwilę nieuwagi chłopaka, obróciła go na bok.
Głośny plusk wody
przerwał ciszę. Lily krzyknęła oszołomiona, wynurzając się z wody. Zaraz za
nią, na powierzchnię wydostał się James, spojrzał na swoją dziewczynę i wybuchł
śmiechem, na widok jej miny.
- To nie jest
zabawne – warknęła, wdrapując się na pomost. Spojrzała na niego, ociekając wodą
z naburmuszoną miną.
- Nie, nie prawda,
jest – powiedział z szerokim uśmiechem – Hola, dokąd to!? – zapytał, kiedy Lily
ruszyła pomostem w stronę brzegu. Wskoczył zwinnie i dogonił dziewczynę. Złapał
ją za nadgarstek i obrócił w swoją stronę – Jeszcze z tobą nie skończyłam.
- A ja i owszem.
Jest chłodno a my jesteśmy mokrzy. Wracajmy do namiotów, James.
- Mam na to świetny
sposób, niezawodny – powiedział z powagą, a kiedy uniosła pytająco brwi, porwał
ją w pół i z rozbiegu wskoczył do wody.
- Wariat!!! –
zaśmiała się, łapiąc kurczowo szyi chłopaka – Kompletny wariat!
- Za to mnie
uwielbiasz – musnął w przelocie ustami jej policzki, wypuszczając ją do wody –
Daj spokój, nigdy nie marzyłaś o romantycznym pływaniu we dwoje w świetle
księżyca? Wprawdzie powinna być pełnia ale… ze względu na Lunatyka, sama
rozumiesz.
Popatrzyła na niego
z uśmiechem, ale nic więcej już nie powiedziała.
- Czy ty w ogóle w
nocy spałaś? – zapytała Lexie, obserwując jak Lily próbuje się uczesać. Evans
ziewnęła przeciągle.
- Próbowałam –
odpowiedziała, odrzucając ze złością szczotkę na prycz i złapała włosy w
niedbałego kucyka – ale wróciliśmy nad ranem do namiotu, a potem nie mogłam
usnąć. Okropnie chrapałaś – dodała patrząc na Lauren, która zarumieniła się
lekko.
- To alergia - wyjaśniła wymijająco – co robiliście przez
całą noc?
- Nie całą, tylko
trochę. Zaliczyliśmy nocną kąpiel w jeziorze.
Kiedy pozostała
czwórka spojrzała na nią pytająco, zachichotała i dodała.
- Spadliśmy z
pomostu. On jest naprawdę pechowy.
- Będzie trzeba
wybrać się do miasta – podjęła nagle Alice – Kończy nam się jedzenie. W tej
budce w której wczoraj byłam, mało jest ale mieszkańcy mówili, że blisko stąd
jest większe miasteczko, gdzie można zrobić normalne zakupy.
- Spacer? – zapytała
Lily, ziewając przeciągle – Może być.
- Pewnie – uśmiechnęła
się szeroko Lauren – Mi też to pasuje.
Przysłuchiwał się w
spokoju dyskusji, jaka wywiązała się między członkami Zakonu. W pokoju było
równo dwadzieścia siedem osób. Z nim, dwadzieścia osiem.
Albus bardzo
dokładnie dobierał członków. Były to osoby, które darzył zaufaniem, z
doświadczeniami, na które mógł liczyć a razem, stanowili silną całość. O ile
oczywiście nie pojawiła się jakaś sporna sprawa. A tych, było całkiem sporo.
Tym razem, powodem
konfliktu był wniosek o wprowadzenia do Zakonu nowych członków. Punktem spornym
nie byli jednak kandydaci, ale ich wiek.
Aaron West, który
był głównym szkoleniowcem młodych aurorów, zaproponował by, przyjąć kilku jego
podwładnych. Ważnym faktem było, że mając na myśli podwładnych, mówił o
ludziach którzy od wielu lat pracowali w jego dziale.
Główny prym w
awanturze, toczył się między Alastorem Moodym a Perkiniuszem Foxem. Nie było
tajemnicą, że czarodzieje z całego serca się nie znosili, jako koledzy ze
szkolnych ław, prowadzili wieloletnią wojnę. Albus tolerował to, bo mimo całej
zajadliwości jaką panowie wobec siebie prezentowali, w walce byli znakomitym
duetem i już nie raz zaprezentowali, że mogą razem współpracować.
- To czyta głupota!
– krzyknął Moody, uderzając w stół z taką zajadliwością, że kufel z jego
kremowym piwem przewrócił się, zalewając ostatni raport o przebiegu pracy
operacji wyśledzenia przecieków w Ministerstwie – Kompletna głupota, dzieci im
się zachciało!
- To wyszkoleni
czarodzieje z wiedzą większą niż twoja!
- Samą teorią nie
przeżyją starcia z piętnastolatkiem! Brak im doświadczenia bojowego, na nic nam
się nie przydadzą. Chyba że czujesz potrzebę doszkolenia, Perki.
Kilka osób
zachichotało pod nosem, inni pokręcili z politowaniem głową. Policzki
Perkiniusza zapłonęły żywą czerwienią.
- Jeśli przyjmiemy
jeszcze jednego emeryta, będziemy mogli przechrzcić się w klub geriatryków a
nie organizację walczą z Voldemortem – warkną starzec, na co znów parę osób
wydało z siebie cichy chichot – Same doświadczenie to za mało, wśród tych
skurwysynów też są młodzi, prawie sami młodzi a oni mają zupełnie inne pojęcie
o walce i nawet twoje archaiczne niezawodne metody są do obejścia!
- Jestem takim samym
dinozaurem jak ty, stary pierdoło, więc to też twoje metody!
- Panowie, proszę – przerwał natychmiast Dumbledore, widząc jak wargi Perkiego
zadrgały – Jesteśmy wszyscy zbliżeni wiekiem, i niektórych dinozaur, może nieco obrażać. Ja osobiście wolę określenie pamiętający zamierzchłe czasy.
- Ni mniej jednak, Alastor ma rację – Dumbledore był pewny, że usłyszał
ciche ha! z ust Aurora i dałby sobie
różdżkę złamać, że z drugiej strony usłyszał niecenzuralne wyładowanie emocji
padające z ust Perkiniusza – Tak samo jak Perkiniusz.
Tym razem to Fox wydał z siebie okrzyk radości.
- Szkoleniowcy w biurze aurorów posiadają bardzo dużą wiedzą
teoretyczną którą na pewno potrafią wykorzystać – wtrącił nagle West, widząc że
jego opinia w tej chwili się przyda – Alastorze, obaj wiemy, że tak jest,
połowę z nich sam szkoliłeś. Przydadzą nam się.
Dumbledore popatrzył po zgromadzonych.
- W takim razie, czy wszyscy zgadzają się przyjąć wniosek o przyjęcie
trzech nowych członków?
Rozległa się szum, poczym zdecydowana większość pokiwała głowami.
Dumbledore (wiecie, mam bardzo dużą trudność by nie nazywać go „Drops” jak
robię to zawsze…) uśmiechnął się szeroko.
- Doskonale. Przejdźmy teraz do kolejnego punktu. Doris, Flynn, zdaje
się, że dowiedzieliście się czegoś ważnego.
Flynn Pumpkin wstał, odchrząknął znacząco.
- Obawiamy się, że Sami-Wiecie-Kto planuje kolejny zmasowany atak. Nie
mamy pewności co do tego, co jest jego obiektem, ale udało nam się dowiedzieć,
że…
Obozowali w lesie, w odległości kilkunastu minut drogi od miasteczka.
To była mała wioska, licząca mniej niż czterystu mieszkańców, w której znacząca
cześć, była czarodziejami.
Po zakupy tym razem wyruszyli wszyscy. Rozdzielili się – część wzięła Błędnego
Rycerza i pojechała do bardziej odległej miejscowości, gdzie można było kupić
mniej dostępne rzeczy. Pozostali – w większości dziewczyny – kupiły
najważniejsze produkty i wróciły, by przygotować coś do jedzenia.
- Martwiłyśmy się o was – powiedziała Lily, kiedy późnym popołudniem do
namiotów wrócili Huncwoci – Zaraz, stan się nie zgadza. Wyszło was więcej.
Gdzie Eddie i Chris?
- Zgubili się – wzruszył ramionami James – Uprzedzaliśmy, że nie
będziemy na nich czekać.
- No wiecie co!? Wstydzilibyście się – prychnęła Lauren, a Remus
zachichotał.
- A wydawałoby się, że po takim czasie powinnaś się uodpornić na jego
głupotę. Mieli coś jeszcze do załatwienia, zdaje się, że poszli odwiedzić
aptekę. Wspominali coś o komarach – dodał znacząco patrząc na Syriusza, który
jak gdyby nic zaczął rozpakowywać torby – Ale oczywiście oni nic o tym nie
wiedzą.
- Jesteście kompletnie niemądrzy – oznajmiła z powagą Lily – Po co wam
to wszystko? Zobaczycie, że to się źle skończy – dodała z przekonaniem – Ręce
opadają.
- Daj spokój, wszyscy wiedzą że za to nas kochacie – wypomniał z
niewinną miną James, a Lily rozłożyła zrezygnowana ręce i podeszła do chłopaka,
pozwalając mu się przytulić.
- Oh, jakie to słodkie! – zapiszczała z radością Lexie – Niedobrze mi
- dodała normalnym tonem i kręcąc głową
wróciła do krojenia warzyw.
- Hej, słuchajcie, chyba namiot przecieka – Alice wyszła z namiotu,
ocierając ręce – O, już wróciliście. A gdzie Chris i Eddie?
- Zostali w tyle. Co z tym namiotem? – zainteresował się Remus i
poszedł za dziewczyną, wyciągając różdżkę. James pochylił się nad Syriuszem, z
trudem powstrzymując śmiech.
- Lunatyk wkracza na grząski grunt. Jak nasz kolega się dowie, może
poczuć się zagrożony.
Syriusz zachichotał, ale nic nie powiedział.
Trudno opisać krótko to co działo się w ciągu następnych dni. Gdyby
ktoś chciał zrobić w skrócie, można by to określić jednym słowem: chaos. Prócz
wzrastającego napięcia miedzy Syriuszem i Chrisem, pojawiły się inne problemy.
Namioty zaczęły niedomagać, pogoda psuć a do tego…
Ale może lepiej nie uprzedzać zbytnio faktów i opisać wszystko tak, jak
to się wydarzyło, bo zbyt dużo wydarzeń musiałabym w ten sposób pominąć.
Noc ta była rześka i pogodna, chociaż nieco chłodniejsza niż
poprzednie. Poszli więc do namiotów dużo wcześniej niż zawsze, mając nadzieję,
że następny poranek będzie równie pogodny jak poprzedni.
Był. Już o szóstej ciepłe, letnie promienie przebijały się między
drzewami, komary szalały ze zdwojoną prędkością, a wszystkim było przyjemnie
wstać. Zwłaszcza, że po raz pierwszy nic nie zakłóciło pobudki i obudzili się
dopiero po dziewiątej, w całkiem naturalny sposób – może za wyjątkiem Petera,
który zaplątawszy się w koce, wypadł z pryczy i Chrisa, na którego Lexie wylała
wiadro zimnej wody.
- Nie może być tak całkiem spokojnie – powiedziała, kiedy zaspany James
zapytał co robi – Mogę wylać je na niego, lub któregoś z was.
W odwecie za krzywdy Collinsa, Lexie jednak przyszło zapłacić.
Wychodząc z namiotu – no dobrze, wybiegając, bo wściekły chłopak stracił
resztki cierpliwości i postanowił ją zabić z zimną krwią i nawet protest
Eddiego miał go nie powstrzymać – potknęła się o rurkę namiotu i wyrżnęła
pięknego orła, wpadając prosto na szlag wyjątkowo wrednego gatunku czerwonych
mrówek.
Cały ranek spędziła na smarowaniu pogryzień płynem dezynfekującym,
jednak szybko okazało się, że nie tylko mrówki są zmartwieniem naszych
dzielnych obozowiczów.
- W nocy napadało mi liści do pryczy – oznajmiła Lauren, kładąc
pomidora na kanapkę – Mówię wam, że gdzieś jest dziura.
- Aha, ma rację – zgodziła się z nią Alice, nalewając sobie do kubka
herbaty. Syriusz wyszedł z namiotu, dosiadł się do swojej dziewczyny i rzucił
na jedzenie – Coś jest źle.
- Myślałem, ze Remus już coś z tym zrobił – wtrącił się James i zwrócił
się oskarżycielskim tonem do przyjaciela – Co z ciebie za facet!?
Lupin, który właśnie wrócił z łazienki i nie był wtajemniczony w treść
rozmowy, zatrzymał się ogłupiały, spojrzał z lekkim szokiem na przyjaciela a
potem zerknął niepewnie na trzymany przez siebie czerwony ręcznik, jakby
obawiając się, że coś jest z nim nie tak.
- Chodzi mu o naprawdę namiotu… Syriusz, nie wierć się tak – dodała z
wyrzutem do Blacka, który od minuty drapał się jak szalony – Liście spadają nam
do pryczy.
- Zajrzę tam potem, ale od razu wyślę Chrisa… Łapa, dobrze się czujesz?
– zapytał zdezorientowany, patrząc na Syriusza, który wyczyniał już coraz
bardziej dziwne rzeczy.
- Te cholerne owady – wymruczał, a Lauren obróciła się w jego stronę i
wydała z siebie zduszony okrzyk.
- Nie ruszaj się, masz kleszcza – powiedziała cicho, nachylając się i
zabierając zmierzającego w stronę włosów chłopaka robaczka – O, jest jeszcze
jeden! To nie jest kleszcz – dodała marszcząc brwi – Patrz.
Podetknęła mu pod nos żyjątko. Syriusz przyjrzał się temu, jego oczy
zrobiły się nagle okrągłe ze zdziwienia, potem zmrużył je wściekle i spojrzał
na rozmawiającego jak gdyby nigdy nic z Peterem Chrisa. Collins jak spojrzał na
niego i posłał – diabelski w Syriuszowym mniemaniu – uśmiech. Black zerwał się
na równe nogi i odmaszerował bez słowa w las.
James popatrzył lekko ogłupiały na przyjaciela.
- Temu co znów?
- Nie wiem… Ciekawe co to jest – Lauren pokazała Jamesowi, zgniecionego
już robaka. Potter przez chwilę się zastanawiał, poczym doznał olśnienia.
Wybuchł głośnym śmiechem, przeprosił towarzystwo, podszedł do Lupina, szepnął
mu coś na ucho. Remus prawie wypluł wszystko co miał w ustach, zaśmiał się,
pokiwał głową i wpadł do namiotu a James, poszedł bez słowa za Syriuszem,
chichocząc jak głupi pod nosem.
- A im co się stało?
Chwilę zajęło mu odnalezienie przyjaciela. W postaci Łapy, siedział na
jednej z polanek, iskając zawzięcie swoje futro, zjeżony tak bardzo, że James
na odległość ocenił, jak bardzo zły jest.
O wiele więcej trudu wymagało do niego zachowanie względnej powagi.
Wolał go teraz bardziej nie denerwować.
- Może ci pomóc?
Łapa podniósł na niego wściekłe spojrzenie, wystawił ostrzegawczo zęby
i wrócił do czyszczenia futra.
- Rozumiem, że zaklęciem nie dało się ich usunąć?
Pies znów zawarczał ostrzegawczo, a w jego oczach zalśnił złowrogi
blask. Futro na grzbiecie podniosło się gwałtownie.
- Lunatyk już to bada – dodał i coraz trudniej było mu zachować powagę.
Pozwolił sobie podnieść lekko kąciki ust – Znajdziemy sposób żeby pozbyć się
twoich… przyjaciółek.
Tym razem musiał zagryźć wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Łapa znów
zawarczał, chociaż nie zabrzmiało to aż tak groźnie.
- Magiczne pchły Elvisa… Westa – Remus zatrzymał się jak wryty –
Iskanie. No tak, to też jest jakieś rozwiązanie. Obawiam się niestety, że
nieskuteczne.
Black momentalnie przemienił się w człowieka.
- Nieskuteczne!? – zapytał wściekły i splunął kilka razy na ziemię,
próbując pozbyć się resztek insektów, które zostały w jego ustach – A ty z
czego się cieszysz!?
- Doceń, że wytrzymałem tak długo – porosił szybko Potter, wyjmując na
chwilę pięść z ust – To dla mnie poświęcenie…
- Magiczne pchły Elvisa Westa są
doskonałą propozycją dla początkujących magicznych psotników. Te zaczarowane
insekty przyczepiwszy się do żywiciela nie odpuszczą mu męki dopóki nie minie
okres dwunast godzin, lub osoba odpowiedzialna za psikus nie cofnie uroku… No
i to by było na tyle – odczytał Remus, który sam z trudem zachował resztę
powagi – Zostawali to w torbie, zwykłe Accio wystarczyło.
- Amatorzy – prychnął Potter – Chociaż trzeba przyznać, że pomysł godny
zainteresowania…
- Mam się męczyć z tym cholerstwem przez dobę!? – zapytał zrozpaczony
Syriusz, drapiąc się uporczywie po głowie.
- Możesz też poprosić o pomoc Chrisa… Ale nikt nie każe ci tego robić –
dodał szybko Potter, widząc co o tym pomyśle sądzi przyjaciel – Rozumiem, że
masz zamiar siedzieć tak cały dzień?
Black zmienił się w psa, szczeknął potakująco i wrócił do iskania.
- Zawsze możesz go ugryźć w tyłek… - podsunął niewinnie James, teraz
już gotów zacząć się śmiać – Ale może ci zostać posmak…
- Nie wierzę, że to zrobił – zaśmiała się Lily, kiedy pół godziny
później szli brzegiem jeziora – Sami jesteście sobie winni.
- Daj spokój, sam zaczął – obruszył się James – Nie oczekuj, że puścimy
to płazem! A te pchły… Cios poniżej pasa.
- Zasłużył – oznajmiła Lily – No
dobra, nie zasłużył. Ale to bardzo delikatne sprawy, po co się w ogóle w to
wtrąciłeś, trzeba było zostawić to, żeby załatwili między sobą.
- Nie jestem pewny, czy chciałabyś, żeby załatwili to między sobą –
zaśmiał się James – To chyba najłagodniejsza wersja tego, co mogłoby się
zdarzyć, chociaż Syriusz naprawdę się wściekł.
- Nie dziwię się.
Zapadła krótka cisza, podczas której szli obok siebie, trzymając się
mocno za ręce.
- Dobrze, że my nie mamy takich kłopotów.
- Na szczęście, jesteśmy bardzo nudni – powiedziała z lekkim uśmiechem
– Niech tak zostanie.
Przyciągnął ją do siebie, musnął ustami w czubek głowy.
- Lubię tą nudę.
- Zemsta będzie okrutna, prawda? – odgadł Remus, kiedy późnym wieczorem
siedzieli we czwórkę w pobliżu jeziora.
Syriusz cały dzień spędził pod postacią psa, walcząc z pchłami.
Zaklęcie było na tyle łatwo skonstruowane, że jego działanie bardzo słabło,
kiedy był Łapą. Teraz, już w ludzkiej postaci, był zdecydowany na to, by
przestać przebierać w środkach.
- Tak jest – zgodził się, wpatrując ze zmrużonymi oczami w ognisko –
Okrutna.
- Wyrafinowana zapewne też będzie – dodał z pewnością w głosie James.
- Nie, nie będzie.
- Podstępna? Złowieszcza?
- Nie – zaprzeczył Syriusz – Tego się spodziewa. Zemsta będzie
prymitywna. Amatorszczyzna, drodzy panowie.
Pokiwali z uznaniem głową, odgadując w tym wszystkim sens.
- Ale okrutna? – upewnił się Peter, który jako jedyny nie do końca
rozumiał co się dzieje.
- Bardzo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz