Rozdział 36

Lily westchnęła cicho, zamykając kufer z cichym trzaskiem. Usiała dla brzegu łóżka, rozejrzała się po pustym dormitorium.
                - Dziwne, nie? – spytała Amanda, wychodząc z łazienki i niosąc w reku pudełeczko pełne kosmetyków – Tak pusto było tu siedem lat temu.
                - Nie mogę uwierzyć, że to już koniec – westchnęła Jessica, która ułożyła się wygodnie na łóżku – Tyle czasu.
                - Będzie mi was bardzo brakować – powiedziała cicho Kitty, siadając na kufrze – Chciałabym tu jeszcze wrócić.
                - Która z was ma moje perfumy? – Lauren wyczołgała się spod łóżka, na włosach zaczepiły się jej kłęby kurzu, w dłoniach trzymała parę brudnych starych skarpet – To twoje – dodała, rzucając je w stronę Lily, która z piskiem odskoczyła na bok.
                - To nie moje – krzyknęła z obrzydzeniem Evans, dźgając końcem różdżki leżące na poduszce skarpety – To wygląda, jakby się miało zacząć ruszać.
                - Możliwe, że w środku jest jakiś pająk, tam jest taka wielka pajęczyna – powiedziała niewzruszona King, wychodząc z łazienki i wycierając ręce w ręcznik – Gdzie są moje perfumy!?
                - Pająk!? Lauren, ja cię zabiję, słowo daję!
                - Wiesz, obawiam się, że to by mogło podejść pod morderstwo – wtrąciła rozbawiona Mandy – A to jest niestety karalne. Chcesz zacząć dorosłe życie zamknięta w Azkabanie?
                - To by była obrona własna, uniewinnili by mnie – pisnęła Lily, patrząc z niepokojem na swoją poduszkę – Lauren, proszę, zabierz to – dodała jąkliwie.
                - Histeryzujesz – zaśmiała się Lauren, podchodząc bliżej – Byłam pod łóżkiem pięć minut i nie wiedziała ani jednego pająka. Po za tym, ty się nie boisz pająków. No dobra, patrz – westchnęła, podnosząc skarpetę – Nie ma tu ani jednego… Merlinie! Pająk! Jaki wielki, zabierzcie go!!!
                Faktycznie, ze skarpety wyszedł szybciutko pająk, wielkości kapsla od butelki z wodą i z zadziwiającą prędkością jak na tak małe stworzenie, przemieszczał się w górę jej ręki.
                Dziewczyny, zareagowały natychmiast. Każda złapała to, co aktualnie miały pod ręką i uzbrojone w groźny oręż – składający się z buta, poduszki i książki – ruszyły do ataku na niespodziewającego się niczego pajączka.
                - Czekajcie – krzyknęła Lily, rzucając się w pośpiechu do kufra i szukając w nim czegoś zawzięcie.
                - Lily, szybciej, on mnie zaraz zje!! – Wrzasnęła przeraźliwie Lauren. Do tej pory nie bała się pająków, ten jednak wywołał w niej dziwne, nie znane dotąd emocje. Evans wyciągnęła z dumą szczotkę do włosów, chwyciła poduszkę i z dzikim okrzykiem, wraz z Jessicą i Kitty rzuciły się na Lauren, walając ją na oślep całą swoją bronią.
                King upadla na łóżko, wyciągnęła przed siebie rękę z pająkiem. Przestraszony owad umykał przed ciosami, jakie zadawały dziewczyny i niepostrzeżenie zniknął nagle w plątaninie nóg, rąk, butów, poduszek, książek i wszystkiego tego, co miało pozbawić go życia.
                - Boże, to było potworne – wyspała King, opadając na poduszkę i poderwała się, wyrzucając z obrzydzeniem skarpetkę na podłogę. Lily oparła się o filar łóżka, Kitty z cichym westchnięciem odrzuciła swojego buta a Jessica spojrzała znudzona na Lily, a jej oczy zrobiły się nagle większe niż naturalnie.
                - Lily, siedź spokojnie i pod żadnym pozorem nie dotykaj czubka swojej głowy – powiedziała powoli, podnosząc wyjątkowo opasły tom Transmutacji dla zaawansowanych. Evans, odruchowo podniosła rękę i wydała z siebie zduszony pisk.
                Pająk, czując dotyk ręki natychmiast przemieścił się na czoło dziewczyny. Lauren wstrzymała oddech, Kitty przygryzła wargi, Jess się zamachnęła a Lily zamknęła powieki, przygotowując się na nadchodzący cios.
                - Czekaj – krzyknęła Mandy, podbiegając do nich i szybko zdjęła pająka i postawiła go na podłodze. Od razu umknął pod łóżko. Jessica opuściła rękę a Lily, blada i spocona, opadła na łóżko.
                - Nienawidzę was – wyspała, oddychając głęboko – Merlinie, jak mi was będzie brakowało.
               
                James i Syriusz siedzieli na samym środku dormitorium, otoczeni stosami ubrań, książek i innych rzeczy, które już dawno winny być w kufrach i z przejęciem rozgrywali partię szachów, które rano znaleźli pod szafą w czasie porządków.
                Nikt nie wiedział, czyje są to szachy, ale Potter wraz z Blackiem ochoczo zasiedli do walki. Remus i Peter z niemałym zainteresowaniem obserwowali grę, która była nadzwyczaj ciekawa, bowiem ani James, ani Syriusz w szachy grać nie umieli. Wprawdzie każdy z nich zetknął się kilka razy z szachownicą, znał nawet zarys gry, jednak na tym kończyła się ich rozległa w tym temacie wiedza.
                Gra więc wyglądała następująco: James, nie mając pojęcia w nazewnictwie figur, przed każdym ruchem spędzał kilka minut, na odgadnięciu czym chce ruszyć. Syriusz, wybrnął z tego na swój sposób – nadał każdej z nich osobliwe imię. Kłopot polegał na tym, że szybko zapomniał, kto jest kim.
                - Dobrze… Kucyk… Konik… Koń… - Potter westchnął zrezygnowany – Wiem, że jesteś koń!! – krzyknął do skoczka, który z jakiś powodów nie chciał reagować na potoczną nazwę – Rusz się na B5!
                - Tymoteusz… Nie, ty jesteś Tymoteusz – powiedział Syriusz, pochylając się nad szachownicą – Ty jesteś… Amadeusz? Stefan!?
                Remus wraz z Peterem, którzy w szachy grywali często, próbowali nieśmiało podpowiadać przyjaciołom.
                - Co robi koń? – spytał szeptem Lupin, pochylając się nad Potterem.
                - Biegacz? Galop?
                - Romek? Gdzie jest Romek!?
                - Koniku, rusz się, proszę – westchnął Potter – albo powiedz, jak mam do ciebie mówić. Nie bądź taki.
                - Ty, jesteś Rufus – powiedział z powagą Black, patrząc wieżę – Wiem o tym.
                - To skoczek – podrzucił Peter do zrezygnowanego Jamesa. Potter uderzył się w głowę rękę i pospiesznie zapisał piórem na ręce.
                - To skoczek na B5! Ej, a czemu on stoi? Nie mów mi, że możesz się ruszyć, nie po to przez dziesięć minut grałem w kalambury, żebyś mi teraz odmówił ruchu!
                - Zgrywacie takich idiotów, czy z was naprawdę tacy ignoranci? – zainteresował się Remus, podczas gdy Syriusz kłócił się z królem o ruch. Potter wymruczał coś pod nosem i zwrócił się do swoich figur.
                - A który z was pójdzie na B5? Królowa! Ty… Szlachcic! Kanclerz! Herszt!? Remus, dlaczego oni nie reagują na potoczne nazwy??
               
                Emocjonująca partia szachów trwałaby pewnie jeszcze bardzo długo – w pewnym momencie obaj zaprzestali prób profesjonalnej gry, zrzucili figury z szachownicy i zaczęli grać kapslami w coś, czego zasady wymyślali na bieżąco – gdyby nie Remus, który nagle zaskoczony oznajmił, że za godzinę muszą opuścić dormitorium i udać się na ucztę pożegnalną.
                Rzucili się więc w pośpiechu do pakowania – Syriusz „przypadkiem” nadepną kilka razy na leżące na ziemi pionki – wrzucając swoje rzeczy do kufrów jak popadnie, uzgadniając że w domach przejrzą ich zawartość i gdy się spotkają, wymienią. Zaklęcie <i>pakuj</i>, okazało się być przydatne w ostatnich minutach pakowania – wszystko, co zostało, samo zapakowało się do kufra Petera.
                James rozejrzał się dookoła i westchnął ciężko, siadając na brzegu swojego łóżka.
                - Cholera, będzie mi tego brakować – powiedział, gładząc z lubością szramę na filarze łóżka, którą zrobił po jednej z awantur z Lily, rzucając w łóżko lusterkiem – To miejsce ma w sobie kupę wspomnień.
                - Mógłbym tu jeszcze wrócić – westchnął Black.
                Pokiwali z powagą głowami, rozglądając się po sypialni.
                - Wiecie, nie jestem aż tak głodny – powiedział nagle Peter – Możemy się trochę spóźnić na ucztę, co nie?
               
                Lily czuła, że jeszcze chwila i zacznie płakać. Idąc korytarzem w stronę Sali Wejściowej, starała się zapamiętać każdy szczegół zamku. Żałowała, że tam mało zwracała uwagę na to, w jak pięknym miejscu.
                Kochała Hogwart. Kochała kamienne posadzki, tlące się pochodnie, wilgotny zapach powietrza, duchy, unoszące się nad głowami. Wydawało jej się, że każde drzwi skrzypią w inny sposób, ich kroki odbijały się echem. Wszyscy szli w absolutnej ciszy, chcąc zapamiętać jak najwięcej.
                Czuła uścisk dłoni Jamesa. Z drugiej strony, za rękę trzymała ją mocno Lauren. Lily nie musiała się obracać, żeby wiedzieć jaką minę ma przyjaciółka.
                Przed oczami przebiegały jej obrazy wydarzeń, które miały tu miejsce.
                Widziała samą siebie, jedenastoletnią, przerażoną, podnieconą, zmierzającą w tłumie uczniów do Wielkiej Sali. Widziała, jak zgubiły się z Lauren w drodze na transmutacje. Widziała długie rozmowy, jakie odbywały, chowając się w cieniu korytarza. Widziała Hagrida taszczącego choinki. Jamesa i Syriusza walczącego ze Snapem… Ją i Jamesa rozmawiających wesołych… Ich pierwszy pocałunek – chłopak ścisnął mocniej jej rękę, a jej wydało się, że słyszy odgłos uderzania butów o posadzkę…
                Poczuła pieczenie pod powiekami. Zacisnęła je mocno, nieudolnie powstrzymując łzy.
                Z sufitu wyleciały do nich duchy. Irytek zasalutował Huncwotom. Prawie Bezgłowy Nick pokłonił się w stronę Gryfonów. Filch przyglądał się z boku jak wychodzą na błonia.
                Wrota zamku zamknęły się. Zatrzymali się na chwilę, spojrzeli w kierunku chatki Hagrida. Ogień jak zwykle unosił się wesoło wysoko. Przełknęła boleśnie ślinę.
                - Lily, idziemy – usłyszała w uchu szept Jamesa. Żadne z nich się jednak nie ruszyło. Przyglądali się w milczeniu zamkowi, zachwycając się po raz ostatni pięknem monumentalnej budowli.
                Pierwsze wozy odjechały.
                - Będę tęskniła – wyszeptała Lauren, a Evans pokiwała głową. James chciał coś powiedzieć, ale w tej chwili nawet zwykły żart nie przychodził mu do głowy. Stali obok siebie, patrząc na zamek.
               
                <i>Ostatnia podróż powozem</i>, pomyślała Lilu, przyciskając głowę do szyby,<i> będzie mi brakować tego rzucania w czasie drogi do zamku.</i>
                - Zawsze się zastanawiałam, co ciągnie powozy – odezwała się nagle, patrząc po przyjaciołach. Wszyscy spojrzeli w kierunku Remusa, który w milczeniu wzruszył ramionami.
                - To testrale – powiedziała niespodziewanie Lauren, a jej głos zabrzmiał głucho w ciszy – Pytałam kiedyś o to Hagrida.
                Skwitowali nowo nabytą wiedzą milczeniem.
                - Dziwnie będzie więcej tu nie wrócić – zagadał Black – No dobra, rozchmurzcie się, to nie koniec świata. Uśmiechy na twarz, załóż – zachęcił, mimo że w jego głosie nie zabrzmiała nawet chwila entuzjazmu – Eddie by się przydał…
                - Tu nawet Eddie nie pomoże – westchnął Lupin a wszyscy poparli go kiwając głowami. Znów zapadła cisza.
                - Ale to było wspaniałe, prawda? – podjęła ponownie próbę Lily – wesoło i miło.
                - Będzie mi brakować Snape – powiedział niespodziewanie James – Za mało czasu poświęcaliśmy mu w tym roku.
                - Biedny Smarkerus pewnie przeżył szok że nie zawisł w tym roku ani razu. Zaniedbaliśmy go…
                Spojrzenia, jakie Lily i Lauren posłały w ich stronę sprawiły, że zachichotali. Zawtórowały im cicho. Chichot, przerodził się powoli w śmiech. Śmiech – w histerię.
                Powóz najechał na kamień i potrząsnął wszystkimi. Remus zleciał z siedzenia. Wszyscy patrzyli na to oszołomieni, a gdy Lupin znów się roześmiał, natychmiast do niego dołączyli.
               
                - Czego będzie wam najbardziej brakowało? – spytała nagle Lily, gdy godzinę później siedzieli w pociągu. Wszyscy jakby otrząsnęli się ze snu, spojrzeli na nią nieprzytomnie i przez chwilę panowała głucha cisza.
                - Będę tęskniła za Hagridem – powiedziała w końcu Lauren, przełykając ślinę. Głos drżał jej, ale starała się za wszelką cenę być dzielna – Za jego twardymi ciastkami, herbatką, Kłem.
                - Mnie będzie brakowało tego tłumu. Zawsze jest tam dużo osób, a ja już przywykłam, że codziennie mam was przy sobie – westchnęła Lily i spojrzała na Jamesa – A tobie?
                - Będę tęsknił za wieczorami spędzonymi w Skrzydle Szpitalnym i szorowaniem nocników – powiedział z powagą i jego twarz rozjaśnił błogi uśmiech – Brudna robota, ale warto było.
                - Jesteście walnięci – zaśmiała się Lauren, a Syriusz wydał z siebie okrzyk oburzenia.
                - Hej, szlabany były częścią naszej egzystencji w szkole! To esencja Huncwotów! Wiesz, że McGonagall chciała nam nawet dać nasze kartoteki? Nie zmieściłby się w kufrze…
                - Poczciwa, kochana, stara pani Profesor – westchnął Lupin – Tyle cierpliwości co ona do nas miała…
                - Miała, miała. A Tobie, czego będzie brakowało? – spytała Lily, zwracając się do Syriusza. Black zamyślił się przez chwilę, poczym powiedział z powagą.
                - Lubiłem salę na drugim piętrze i schowek na miotły, ten na siódmym.
                Lauren parsknęła śmiechem, zakrywając szybko buzię. Lily zachichotała.
                - Bardzo romantyczne, naprawdę – powiedziała, wtulając się mocniej w ramię Jamesa – A wiesz, mnie brakuje jeszcze jednego.
                - Tak?
                Przywołała go gestem i wyszeptała coś do jego ucha. James roześmiał się, najbardziej szczerze, a Lily zarumieniła się lekko.
                - Mógłbyś?
                - Teraz? – Zdziwił się, a Lily prychnęła.
                - Pewnie, że nie teraz! Później… jak nie będę się spodziewać – dodała z figlarnym uśmiechem. Wszyscy przypatrywali się temu z nieukrywanym zainteresowaniem, ale gdy ani Lily, ani James nic nie powiedzieli, odezwał się niespodziewanie Peter.
                - A mnie będzie brakowało skrzatów domowych.
                - Nigdzie nie jadłem tak dobrych pasztecików – zgodził się z powagą Lupin a wszyscy potwierdzili jego zdanie pomrukiem.
                - No, zapomnieliśmy o miesięcznych wypadach – dodał z błyskiem w oku James, a Lupin westchnął.
                - Nie powiedziałbym, że będzie mi tego brakowało.
                - Dobrze wiesz, ze nie o tym mówię – prychnął Potter – Nocne zwiedzanie zamku…
                - A właśnie – wtrąciła nagle Lily, marszcząc brwi – macie ze sobą mapę, prawda? Będzie można czasem podejrzeć, co się dzieje w szkole? Ona w ogóle działa z takiej odległości?
                - Działa wszędzie tam, gdzie jest. Ale niestety, nie mamy jej – powiedział z obojętnością Syriusz – zostawiliśmy ją w dobrych rękach, aby pewnego dnia, trafiła w godne ręce.
                - Nie rozumiem…
                - Daliśmy ją Irytkowi na przechowanie. Obiecał zadbać, by trafiła w dobre ręce gdy nadejdzie taka chwila – wyjaśnił Remus – Nam nie jest już potrzebna.
                - Nie mogę uwierzyć, przecież to wasz skarb! Tak po prostu zostawiliście ją w szkole?
                - Nic jej nie będzie – zapewnił James. Zapadła krótka cisza.
                - Będzie mi brakowało jeszcze meczy – podjął po chwili Potter – i tych szaleńczych treningów.
                - Lily omal nie zabiła Taylora – zaśmiał się Syriusz, a Evans uśmiechnęła się na to wspomnienie – biedny facet, ledwo uszedł z życiem. A wiecie, nie wierzę że to powiem, ale będę tęsknił za chrzanieniem Eddiego.
                - Oh, będziesz mógł się z nim przecież widywać – zapewniła Lauren – Mnie w ogóle, brakować będzie samego zamku.
                Zgodzili się w ciszy. Przez dłuższy czas, nikt nic więcej nie powiedział. Nagle jednak, James odwrócił głowę od okna i spojrzał na opartą o niego Lily.
                - Hej, Evans? Umówisz się ze mną?
               
                Przyciągnął ją do siebie. Zaśmiała się, zarzuciła ręce na jego karku i zadziornie odchyliła głowę, posyłając mu kuszący uśmiech.
                - Będę tęsknić – powiedziała cicho, zagryzając dolną wargę – Bardzo.
                - Niedługo się zobaczymy – obiecał, odgarniając włosy z jej buzi – Dasz rade.
                - I ty to mówisz? Wierzysz w to, naprawdę?
                - Staram się, chociaż szczerze mówiąc – powiedział z powagą – nie. Nie wierzę w to.
                Roześmiała się. Odgarnął włosy z jej buzi. Zmarszczył nos, wydęła wargi do przodu i opuściła wzrok, zasępiając się na chwilę.
                - Pisz dużo – poprosiła w końcu, podnosząc głowę i spojrzała mu w oczy – I obiecaj, że spotkamy się jeszcze przed wyjazdem.
                - Spróbowałabyś, żeby było inaczej – prychnął ostentacyjnie, udając obrażonego. Doskonale wiedziała, czego oczekuje. Znała ten typ droczenia.
                Stanęła na palcach i złożyła na jego policzku soczystego buziaka. Gdy chciała się odsunąć, zareagował natychmiast – przyciągnął ją do siebie, jeszcze bliżej i pocałował, tym razem namiętnie z nieznaną jej do tej pory łapczywością.
                Lily nie wiedziała, ile czasu to trwało, ale kiedy w końcu oderwali się od siebie, musiała przytrzymać się jego ramienia, żeby nie upaść. Świat zawirował, zrobiło się jakby cieplej, a nogi drżały jakby ktoś zmienił jej kości w galaretę.
                Zupełnie zapomniała, że kiedyś tak na nią dział. Przywykła do jego bliskości, pocałunków, bliskości ale to – niby zwyczajny pocałunek – sprawił że omal zachowała przytomność.
                - W porządku? – w jego głosie zabrzmiała nuta rozbawienia, gdy podniósł jej buzię i zajrzał w oczy – Dobrze się czujesz?
                - Muszę siąść – powiedziała słabym głosem, wbijając palce w jego przedramię. Bez słowa pomógł dojść jej do najbliższej ławki, gdzie posadził ją i sam usiadł obok.
                - Dobrze się czujesz? – spytał z troską, dotykając jej policzka zewnętrzną stroną dłoni. Przymknęła powieki, próbując uspokoić szaleńcze bicie serca. Jego dotyk wcale jej w tym nie pomagał.
                - Tak – wykrztusiła w końcu zachrypniętym głosem. Nawet nie zauważyła jak gardło wyschło jej na suchy wiór – Już tak. Zakręciło mi się w głowie. To chyba przez to gorąco. Muszę iść – dodała, gdy jej wzrok padł na zegar – Rodzice pewnie na mnie czekają. Będę tęskniła.
                - Ja też – uśmiechnął się i pocałował ją znów, tym razem w ten sam sposób co zawsze. Przytuliła go mocno na pożegnanie, wróciła po wózek i machając na pożegnanie, ruszyła w stronę barierki, wpadając po drodze na jakiegoś pierwszaka.
               
                - Dokąd pójdziesz? – spytała cicho, gładząc ręką jego policzek.
                - Tam, gdzie spędziłem ostatnie wakacje. Do domu po wuju Alfardzie.
                - Będzie ci tam dobrze? – zaniepokoiła się, wpatrując się intensywnie w jego twarz. Syriusz westchnął ciężko.
                - Nie jest to najwyższy standard, ale w zupełności wystarczy na jakiś czas – zapewnił ją łagodnie – to całkiem przytulny dom, jeśli nie liczyć krwiożerczego hipogryfa zamieszkującego strych.
                - Ale z ciebie idiota! Martwię się – wytknęła mu ze złością, a jej nozdrza powiększyły się nieznacznie.
                - Nie martw się. Będę tam tylko do czasu, aż nie znajdę czegoś innego. I nie ma hipogryfa na strychu, tylko kilka szczurów w piwnicy i kot sąsiadów.  Przeżyłem tam prawie całe wakacje rok temu.
                - A James nie mógł… - zaczęła, ale Syriusz przerwał jej ostro.
                - Pewnie by mógł, ale ja nie chcę – uciął i dodał trochę łagodniej, widząc jej niepewną minę – A jeśli będę się czuł samotny, zawsze mogę zaprosić na przekąskę szczury i hipogryfa. O ile hipogryf obieca że nie zje reszty gości.
                Nie wytrzymała, roześmiała się, kręcąc głową. Zadowolony, że udało mu się ją rozweselić, przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno, wplótł ręce w jej włosy. Ułożyła brodę na ramieniu Syriusza i nagle zesztywniała.
                - Z góry cię przepraszam za to, co się zaraz stanie – wyszeptała mu do ucha i odsunęła się, wygładzając w pośpiechu swoją koszulkę. Syriusz chciał zapytać za co dziewczyna go przeprasza, ale odpowiedź na jego pytanie nadeszła sama.
                - Lauren!!
                Uśmiechnęła się szeroko i uściskała mocno biegnącą w ich stronę kobietę. Za nią, kroczyły cztery inne osóby – dwie, młode rudowłose kobiety i dwóch mężczyzn – jeden starszy, drugi dużo młodszy. Wszyscy uśmiechali się szeroko do Lauren, która wyswobodziła się z uścisku – zapewne matki – i złapała za rękę Syriusza, który właśnie rozważał ciche wycofanie się.
                - Ani mi się waż – wyszeptała, puszczając jego rękę i zaczęła witać się z dwiema kobietami. Pozostali, przypatrywali mu się z uwagą.
                Syriusz zupełnie nie wiedział, o co w tym chodzi, jednak zgodnie z poleceniem Lauren, stał nieruchomo, próbując nie myśleć o tym, że jest otoczony ze wszystkich stron i obserwowany z zainteresowaniem.
                - To jest mój chłopak – oznajmiła w końcu z dumą Lauren, widząc jak wielkie zainteresowanie wśród rodziny wzbudziła obecność Blacka – Syriusz. To moje siostry, Vivien i Sheryl, mój szwagier, Bill i rodzice.
                - Dzień dobry – powiedział Syriusz, czując jak robi mu się gorąco.
                Wszystkie kobiety uśmiechnęły się szeroko. Trudno nie było zauważyć podobieństwa, jakie między nimi zachodziło. Niemal tego samego wzrostu, podobnej budowie, z tym samym uśmiechem. No i intensywnie rude włosy. Lauren wyróżniła się na ich tle tylko kolorem oczu – jako jedyna odwiedziła zarówno ich kształt jak i kolor po ojcu, który jak zauważył Syriusz przyglądał mu się spod zmarszczonych brwi z nieukrywaną niechęcią.
                Richard King był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o surowym wyrazie twarzy, bystrze patrzących, brązowych oczach, z krótko ostrzyżonymi ciemnymi włosami. Chociaż Syriusz do chojraków nie należał, pomyślał że nie chciałby mieć z nim do czynienia. Coś w jego wyglądzie mówiło mu, że nie jest osoba, z którą chce się zadrzeć.
                Liza King była zupełnie inna. Szczupła, drobna kobieta, z długimi, upiętymi w warkocz rudymi włosami, o ciepłych, niebieskich oczach z szerokim uśmiechem na pucołowatej buzi. Sprawiała wrażenie ciepłej, miłej osoby.
                Richard nie spuszczając z Syriusza wzroku, podszedł do niego, wyciągnął dłoń. Przypuszczenia chłopaka, co do mężczyzny potwierdziły – miał wrażenie, że King chce mu połamać palce.
                Lauren spojrzała błagalnie na siostry, szukając w nich pomocy. Kobiety wymieniły ukradkowe spojrzenia, a kiedy Richard otworzył usta, Vivien podbiegła do niego i odciągnęła go od Syriusza.
                - Mamo, tato – powiedziała pogodnie – Jest już strasznie późno, a obiecaliśmy, że pójdziemy z dziewczynkami na lody. Pewnie nie dają już Robowi spokoju. Zostawmy młodych, niech się pożegnają w spokoju, a Lauren do nas po prostu dołączy.
                - A może by… - zaczęła natychmiast Liza, patrząc znacząco na córkę i jej chłopaka, ale wtedy wtrąciła się szybko Sharon.
                - Nie, może by nie. Niech się trochę sobą pocieszą. Będziemy na Pokątnej, tam gdzie zawsze, dołącz do nas – dodała do siostry, niemal silą odciągając matkę, która z szerokim uśmiechem pomachała w stronę córki. Kiedy Richard odwrócił się i odszedł, Sheryl pokazała siostrze uniesiony do góry kciuk.
                - Syriusz, przepraszam cie za to!! – jęknęła King, rumieniąc się – Ale nie mogłam pozwolić ci odejść, już nas zauważyli. Tata jest bardzo despotyczny jeśli chodzi o kulturę, a do tego jest napalonym tradycjonalistą. Uwierz, gdybym pozwoliła ci odejść, miałbyś potem okropną krechę.
                Black był do tego stopnia oszołomiony, że nie zareagował jak potrząsnęła nim lekko. Co więcej, nie zauważył mijających ich Państwa Black i kroczącego pomiędzy nimi Regulusa. Lauren, zaniepokojona przygryzła wargę.
                - Syriusz… - powiedziała nieśmiało – Powiedz coś, proszę.
                - Masz… bardzo milą rodzinę – wykrztusił w końcu – A twój ojciec jest… przerażający trochę.
                Lauren zachichotała.
                - Tak, masz rację, trochę jest. Ale nie martw się, on nie lubił żadnego chłopaka Viv i Sheryl, co więcej, szczerze nie toleruje Roba, a Bill jest… oh, nie kocha go i raczej nie będzie. Może się przejdziemy, mamy trochę czasu.
                - No nie wiem…
                - Przestań – zaśmiała się – Jest naprawdę wspaniałym i miłym facetem. A ty, masz talent do… zmieniana zwyczajów, prawda?
                - To jest złośliwe, wiesz? – powiedział z powagą, zabierając swój wózek – Bardzo złośliwe.
               
                - Remus! Remus!
                Lupin odwrócił się natychmiast, zatrzymując wózek w ostatniej chwili, żeby uratować się przed zderzeniem z ławką. Uśmiechnął szeroko, gdy April zahamowała z piskiem tuż przednim.
                - No cześć – powiedziała z entuzjazmem, przeskakując nerwowo z nogi na nogę – Nie pożegnałeś się – wytknęła z mu powagą, ale uśmiech zaraz potem rozjaśnił jej buzię.
                - Wybacz, zapomniałem- wyznał skruszony i po chwili dodał z lekkim niepokojem – Mam nadzieję, że nie wpadnę pod autobus z tego powodu?
                Roześmiała się, odgarniając włosy z buzi.
                - Może nie. Pod warunkiem, że czasem o mnie pomyślisz – powiedziała zadziornie – Wiesz, jak zdarzy ci się jakiś wypadek…
                - Stawiasz mnie w głupiej sytuacji – wytknął jej rozbawiony – bo wychodzi na to, że muszę być nienormalnym masochistą.
                - No dobrze, ale wiesz o co mi chodzi. Będzie mi ciebie brakowało trochę w szkole. Bez was, to już nie to samo.
                - Szkoła sobie poradzi – zapewnił ją. Pokiwała głową, zamyśliła się i zapytała.
                - A co się stało z Cośkiem?
                - Jest w kieszeni Jamesa – powiedział – Przespał całą drogę.
                - To fajnie – uśmiechnęła się i spojrzała na zegarek – Muszę już iść, czekają na mnie. No to… żegnaj?
                - Raczej do zobaczenia – poprawił ją – Z moim pechem, na pewno jeszcze na ciebie wpadnę.
                Zaśmiała się, przeskakując z nogi na nogę. Wyciągnął dłoń, chcąc ją uściskać, ale April była szybsza. Wspięła się na palcach i delikatnie musnęła ustami jego policzek.
                - Do zobaczenia, Remusie. Powodzenia.
                - Miłych wakacji – odpowiedział, a Steward zaśmiała się głośno.
                - Z podręcznikami? Na pewno… Muszę nadrobić materiał z transmutacji, kiepsko mi idzie – rzuciła przez ramię – Powodzenia.
                Odwróciła się i odeszła w stronę rodziny. Remus zawahał się, a potem, zanim zdążył pomyśleć, zawołał.
                - April! Czekaj!
                Zrobił krok w przód i wpadł na wózek, który prowadziła przed sobą jakaś pierwszoklasistka. Upadł, przeklinając los.
                Steward podbiegła i rozbawiona pochyliła się nad nim.
                - Może potrzebujesz pomocy? – spytał, rozcierając sobie głowę. Odpowiedziała szerokim uśmiechem i zachichotała pod nosem.
                - To miłe, ale mam już załatwioną pomoc. Moja kuzynka będzie mnie uczyć – powiedziała cicho, zagryzając wargę i uśmiechnęła się szerzej. Potem, tchnięta impulsem stanęła na palcach i złożyła krótki pocałunek na jego policzku – Ale dziękuję.
               
                Kiedy Syriusz staną przed bramą prowadzącą do domu Alfarda Blacka, pomyślał, że go nie lubi. Posiadłość była nie zamieszkała od prawie dwóch lat. Alfard zmarł kiedy Syriusz miał piętnaście lat. Ponieważ był wtedy nie pełnoletni, nie mógł tu przyjść po ucieczce z domu. Dopiero rok temu spędził tu dwa miesiące.
                Dom ten jednak zbyt mocno przypominał mu ten, w którym wychował się, mimo, że te dwa miejsca różniły się diametralnie. Alfard, jako zapalony podróżnik i odkrywca, ostatnie lata życia poświęcił na zwiedzanie świata. W domu przebywał bardzo rzadko, jednak wszystko co przywoził z podróży, zostawiał właśnie tu. Każdy pokój wypełniony był więc pocztówkami, mapami – zarówno magicznymi jak i mugolskimi – fotografiami i pamiątkami z najróżniejszych zakątków świata.
                Syriusz był pewien, że wuj wydał na nie majątek.
                Pchnął bramę i wszedł na teren posesji. Nie była duża – wręcz przeciwnie, wydawała się dość mała. Ścieżka do domu była zarośnięta trawą – długą, zgniło zieloną, suchą i skrzypiącą pod butami. Wyglądało na to, że od dawna nie dostała wody. Przy ogrodzeniu rosło kilka suchych krzaków bez liści z połamanymi gałęziami. Syriusz pamiętał to miejsce z czasów dzieciństwa – wtedy dom otaczał piękny, mieniący się kolorami ogród.
                Machnął różdżką a drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Od razu uderzył go podmuch chłodnego powietrza. Wszedł do środka, otulając się szczelniej szatą.
                - Lumos – wyszeptał i oświetlił korytarz.  Zamknął drzwi, odstawił kufer i zaczął kolejno zapalać świecie w holu. Kurz drażnił mu nozdrza, podłoga skrzypiała pod wpływem ciężaru. Roznosił się ciężki zapach starości, wilgoci. Było piekielnie zimno, mimo iż na dworze panował upał. Po zapaleniu światła, zajął się oknami. Otworzył każde na parterze – na piętro nawet nie wchodził, zamknął drzwi prowadzące do schodów i zabezpieczył zaklęciem, by ciepło nie uciekało.
                Dom miał grube mury, które wydzielały z siebie więcej chłodu, niż mógł zapewnić domowi komin. Dlatego już rok temu, Syriusz ograniczył się do korzystania tylko z jednej części domu – kuchni, łazienki, salonu i małego pokoju, w którym stało łóżko i szafa. Rzadko jednak kiedy tam sypiał – nauczył się wysypiać na sofie w salonie, gdzie było dużo cieplej.
                Po otworzeniu okien, do środka wpadło trochę świeżego powietrza, które ociepliło trochę powietrze. Wiedział, że czego go jeszcze nie jedno wietrzenie – w zeszłe wakacje jeszcze przed wyjazdem wyczuwało się trochę chłodu.
                Black opadł na sofę, wzbijając w powietrze obłok kurzu. Zakaszlał, machnął ręką i westchnął. Czekało go dużo pracy, nim będzie mógł się położyć.
               
                Opadła z cichym westchnieniem na łóżko. Mama i siostry, przepytywały ją przez dwie godziny. Musiała im ze szczegółami opowiedzieć całą historię znajomości z Syriuszem i odpowiedzieć na setki pytań na jego temat.
                Trwałoby to pewnie jeszcze dłużej, gdyby jej trzy siostrzenice nie okazały litości i zaczęły marudzić o powrót do domu.
                Lauren była najmłodsza. Urodziła się dość późno, a różnice wieku między nią a najstarszą z sióstr wynosiła prawie dwanaście lat. Pierwsza w kolejności była Vivien, potem młodsza od niej o cztery lata Sheryl.
                Obie już dawno wyszły za mąż. Sheryl była szczęśliwą mężatką od trzech lat – Robbie był od niej wprawdzie starszy o rok, ale Lauren nigdy nie widziała tak wielkiej miłości jak ich. Ich córeczka, Hannah, kończyła w te wakacje 2 latka.
                Vivien, za Billa wyszła bardzo młodo. Oboje byli rok po skończeniu szkoły, kiedy zaszła w ciążę – oczywiście, wersja przedstawiona ojcu, nie mówiła o tym szczególe. Pobrali się miesiąc po tym jak wpadli – Viv była wtedy w drugim miesiącu. Lauren podejrzewała, że ojciec wie, iż wnuczka nie urodziła się przedwcześnie. Nie mogła jednak znaleźć powodu, dla którego by to ukrywał, szybko więc porzuciła tą myśl.
                Kate, urodziła się cztery lata po Izzy. Cała trójka była oczkiem w głowie dziadka, podobnie zresztą jak ich mamy.
                Richard kochał swoje córki, żonę i wnuczki nad życie. Zrobiłby wszystko, byleby tylko uchronić je od złego, był o nie zaborczo zazdrosny i wybaczał każde przewinienie, którego się dopuściły.
                W zamian za to, wymagał jednak od nich przestrzegania pewnych zasad. Co niedzielę, wszyscy spotkali się przy rodzinnym stole. Nie tolerował i zabraniał seksu przed małżeńskiego. Lauren nie wiedziała, czy ojciec rozmawiał o tym z jej siostrami i czy one przestrzegały tych zasad. No, przynajmniej czy przestrzegała ich Vivien. Mimo tego jednak, że Richard był prawdziwą głową rodziny, dyktującą i wpajającą najważniejsze zasady w domu, był też bardzo ciepłym, czułym i łagodnym człowiekiem.
                Nie wobec zięciów, oczywiście. Nie miało znaczenia, czy mężczyzna był kolegą, chłopcem czy może mężem którejś z nich. Nie ważnym było, czy się kochali, nienawidzili, czy przyjaźnili. Z zasady, każdy kto pojawił się w życiu którejś z ukochanych córek ojca, był wrogiem. Z czasem, uczył się ich tolerować. Nigdy żadnego nie polubił, nie poczęstował szklaną Ognistej Whisky i nie pozwolił mówić sobie po imieniu.
                Liza, była zupełnym jego przeciwieństwem. Ciepła, gotowa podjąć pod swoje ramiona każdego. Nigdy nie pracowała – zajmowała się domem i szczerze kochała to, co robiła. Potrafiła całe dnie spędzić na gotowaniu, nawet gdy w domu było pełno jedzenia. Przed domem zawsze wisiały sznury pełne prania – nawet w środku zimy.
                Swoje córki, kochała tak samo jak mąż. Miała z nimi swoje tajemnice, które skrzętnie ukrywała przed mężem. Kochała go nad życie. Pozwalała mu na wprowadzanie dyscypliny, mimo iż wiedziała, że wcale nie traktuje tego aż tak poważnie. Wiedziała, jak kocha córki i że jeszcze nigdy żadnej z nich nie skrzywdził swoją decyzją. Ponad to, pod tą cienką powłoką gbura, krył niesamowicie czuły, kochający i ciepły człowiek. Liza widziała to zawsze w jego twarzy, kiedy patrzył na nią czy którąś z córek.  Kochała go za to. I jeszcze, co najważniejsze, po tylu latach małżeństwa, była między nimi nadal taka sama namiętność i potrzeba bliskości jak w dniu ślubu.
                Lauren ziewnęła przeciągle – nie miała siły żeby się rozpakować. Wstała, przeciągnęła się, podeszła do szafy i uśmiechnęła się, gdy jej wzrok padł na krzesło, na którym wisiała przewieszona koszulka nocna.
               
                Lily trzasnęła drzwiami pokoju z taką siłą, że zdziwiła się iż nie wypadły z zawiasów. Kopnęła w krzesło i zawyła z bólu.
                Powrót do domu zepsuła awantura z siostrą. Jak zawsze, Petunia doskonale wiedziała co zrobić, żeby jej dopiec. Awantury między siostrami były w domu Evansów codziennością. Do czasu nim Lily poszła do szkoły, ich relacje były całkiem dobre. Potem jednak rozpoczęło się pasmo porażek, które Lily ponosiła zawsze, gdy chciała nawiązać nić porozumienia z siostrą.
                Przestała. Kochała Petunię, zależało jej na niej, ale przestała. Przekonała się, że to nie ma sensu. A jednak, bolało ją każde słowo, jakie dziewczyna wyrzucała pod jej adresem. Bolało bardziej niż wtedy, gdy ktoś nazywał ją szlamą. W końcu to jednak była jej siostra.
                Sam i Grace próbowali zapanować nad córkami. Prosili, tłumaczyli – bezskutecznie.
                Samuel Evans był lekarzem. Pracował w jedynym szpitalu w okolicy, zajmował się chirurgią. Był dość miłym  człowiekiem, entuzjastycznym, pełnym pogody ducha. Bardzo jednak przejmował się każdym pacjentem, którego nie udało mu się uratować. Mimo lat wykonywania zawodu, każda porażka dotykała go tak, jakby była pierwszą w życiu.
                Grace prowadziła małą, osiedlową kawiarenkę. Lily była do niej bardzo podobna nie tylko z wyglądu, ale również z charakteru. Pomimo pogody ducha, szybko traciła cierpliwość, była uparta i łatwo nie odpuszczała. Domem, zajmowała się popołudniami. Kochała obie swoje córki, a mąż, był dla niej inspiracją do wstawanie każdego dnia.
                Dzisiejszego wieczora, nadeszła zapowiedź końca ciągłych awantur, bowiem Petunia oznajmiła wszystkim, iż wychodzi za mąż. Kłótnia zaczęła się, gdy starsza Evansówna oznajmiła, że nie chce pomocy Lily przy ślubie.
                Evans opadła na łóżko, zacisnęła mocno usta w cienką linię, próbując się nie rozpłakać. Skoro Petunia nie chce jej pomocy i ma o niej aż tak niskie mniemanie, nie przyłoży palca do przygotowań i na pewno nie pojawi się na ceremonii. Pomoże rodzicom, odciążając ich na tyle na ile się da, ale do siostry ręki nie wyciągnie.
               

                

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz