W poprzednim rozdziale:
- Bezczelni!
- Bez dwóch zdań!
- Zakochani! – Prychnął Eddie – Wszędzie widzą zakochanych!
- Bez dwóch zdań!
- My, razem, dobre sobie! Zabilibyśmy się wzajemnie przy
pierwszej okazji!
- Bez dwóch zdań! A to wymyślili, ha! Ja się nie wiąże –
oznajmiła z powagą Lexie.
- Kobiety są wrednymi kreaturami, z nimi się nie spotyka. My
żyjemy…
- W symbiozie. Idealny układ, damsko-męski, bez zbytnich
zobowiązań. W każdej chwili, jesteśmy w stanie go przerwać.
- Choćby zaraz – oznajmił z powagą Eddie – Potrafię bez
ciebie funkcjonować. Ba, lepiej mi funkcjonować bez ciebie!
- Tylko mi przeszkadzasz! Mogłabym mieć każdego, właściwie,
nie wiem, czemu to z tobą mam wymieniać zarazki!
- Nienawidzę twoich zarazków – potwierdził Eddie – Moje
zarazki, mają alergię na twoje!
- Więcej ich nie zobaczysz – powiedziała Lexie – Moje
zarazki zabierają się z życia twoich! Idą szukać sobie lepszych zarazków!
- Niezobowiązane zarazki mówią żegnaj, twoim feministycznym
zarazkom!
- Moje zarazki, nawet nie chcą z tobą gadać! Idziemy,
pokażemy wszystkim, że mamy w nosie Eddiego Mauera i jego zapchlone,
homoseksualne zarazki!
Oboje odwrócili się na pięcie i odeszli, każde w przeciwną
stronę.
10 minut później, biblioteka.
Eddie otworzył cicho drzwi, wchodząc do środka. Madame
Pince, spojrzała na niego podejrzliwie zza swoich okularów. Ukłonił się w jej
stronę i ruszył między regałami, szukając wzorkiem Chrisa. Siedział, pochylony
nad podręcznikiem, tłumacząc coś półszeptem znajdującej się obok niego Alice.
Dziewczyna nie wyglądała na zbyt zainteresowana wiedzą, jaką próbuje jej wpoić
chłopak.
Mauer dosiadł się do nich, wymieniając uścisk dłoni z
przyjacielem. Alice, odruchowo, rozejrzała się za Lexie.
Eddie zdawał się jednak nie zauważyć jej nieobecności –
wyjął gruby tom <i> Transmutacji dla zaawansowanych</i> i w
milczeniu pogrążył się w lekturze.
W tym samym czasie, łazienka Jęczącej Marty.
Lexie otworzyła drzwi, trzaskając nimi z całej siły.
Pomrukując cicho, podeszła do lusterka i cisnęła torbą o podłogę.
Jęcząca Marta wyjrzała zza kabiny, zirytowana tak niemiłym
traktowaniem podłogi jej toalety.
- Kim jesteś? Czemu tak hałasujesz?
Lexie zignorowała pytanie, szukając w kieszeni puderniczki.
Marta, podpłynęła bliżej, przyglądając się z niepokojem
poczynaniom blondynki. McAdmas z pełną furią, poczęła rozczesywać swoje włosy,
mrucząc przekleństwa, zupełnie dla Marty niezrozumiałe, o pod adresem zarazków.
Zdziwiony tak niespotykaną formą bluzg, duch wleciał do
umywalki, zastanawiając się od kiedy zarazki mają swoje poglądy seksualne.
20 minut później, biblioteka.
Eddie oparł głowę na rękach i westchnął ciężko. Chris,
całkowicie zajęty Alice, zignorował go. Mauer, ponownie westchnął, trochę
głośniej niż uprzednio.
- Eddie, czy coś się stało? – spytał w końcu Collins,
odwracając się do przyjaciela.
- Czuję takie przygnębiające poczucie pustki i samotności –
wyznał Eddie, kręcąc głową.
- A gdzie Lexie?
- Nie wspominaj przy mnie o tej niewdzięcznej blond
diablicy! – Zaperzył się Mauer, a Alice pokiwała z powagą głową. Nauczyła się
już zachowywać spokój wobec monologów Eddiego.
- Pokłóciliście się?
- Ależ skąd! Zdecydowaliśmy się jednak, na odseparowanie do
siebie, swoich osób. Obawiam się, że nasze częste przebywanie w swojej
obecności, mogło niejako tworzyć iluzję czegoś, czego nie było. Jako osoby
wolne i niezależne, o żelaznych, niezmienionych poglądach, jesteśmy w stanie funkcjonować
w pełni, bez swojej obecności!
- W takim razie, o co chodzi?
- Jestem koszmarnie znudzony!
- Eddie – Chris zdecydował zadać się pytanie, świadom, że
odpowiedź przyjaciela zwali ich z nóg – Jak długo żyjecie w odseparowaniu?
Mauer spojrzał na zegarek.
- Pełne 24 minuty i 39 sekund!
Tymczasem, łazienka Jęczącej Marty.
- Marta! Wyciągnij swój przezroczysty tyłek z kolanka, nie
mogę odkręcić wody! – krzyknęła Lexie, walając różdżką w umywalkę. Duch
wyleciał z umywalki, a strumień wody prysnął na twarz Lexie – Ciesz się że nie żyjesz, bo byś zaraz umierała w
cierpieniach!
- Jesteś okrutna! – Jęknęła Marta, ale nie wleciała swoim
zwyczajem do jednej z toalet, tylko uniosła się trochę ponad Lexie i zaczęła
przyglądać się jej z uwagą – Coś cię zezłościło?
- Nie twój interes – warknęła dziewczyna i odwróciła się w
jej stronę – Właśnie zdecydowałam się zakończyć coś, co mogło wyglądać na coś,
czym nie było.
- I dlatego przyszłaś niszczyć moją łazienkę?
- Nie! Przyszłam tu, bo ta łazienka, jest najbliżej!
Kolejne 10 minut później, korytarz.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła za dwadzieścia szósta. Co
zwykle robił o tej porze?
Chodził z Lexie po błoniach. Szlag, Mauer, weźże się w
garść! Na spacer można iść z kimś innym.
Eddie zatrzymał się, zastanawiając uważnie. Lily i James są
młodą parą – dziewięćdziesiąt procent wolnego czasu, spędzają razem. Syriusz,
pewnie nadal jest z Lauren – po za tym, nie wytrzymałby z nimi zbyt długo.
Chris, był mocno zajęty Alice – teraz nawet Eddie niemiałby odwagi im przerwać.
Remus… No tak, Remus szlajał się pewnie gdzieś z tą małą
Krukonką. A właściwie, to ona ciągała pewnie jego. Lupin nie miał zbyt wiele do
gadania w tej sprawie.
A Peter…? Peter pewnie był teraz już w Wielkiej Sali,
czekając na obiad. Po za tym, o czym miałby z nim rozmawiać?
I tak oto, stojąc samotnie w korytarzu, Eddie Mauer zdał
sobie sprawę, że jego kontakty z Lexie, ograniczyły jego inne znajomości.
Nadeszła pora, żeby to zmienić!
Tymczasem, korytarz.
Lexie zmarszczył brwi. Do kolacji, zostało jeszcze parę
minut. No, ale ona zawsze się spóźniała.
Miała więc jakieś dwadzieścia minut dla siebie.
Co robiła zwykle o tej porze? Lekcje, odrabiała zaraz po
obiedzie. Naukę też miała już za sobą. No tak, pora wyjścia z zamku.
Z drugiej strony, nie lubiła sama spacerować. Rozejrzała się, szukając w pobliżu jakiejś
znajomej twarzy. I oto, na jej drodze pojawiła się Lily Evans!
Lexie nawet nie zastanowiła się, czy ją lubi czy nie – ważne
było, że ją kojarzyła a ona, kojarzyła ją.
- Hej, hej! Masz chwilę czasu?
- Tak – Evans zmierzyła Lexie podejrzliwym spojrzeniem –
Gdzie Eddie?
- Oh, Eddie to daleka przeszłość. Wszyscy zaczęli nas
posądzać o Me… Morgana raczy jakie rzeczy, z których robiliśmy zaledwie połowę!
Bez zobowiązań, naturalnie. Ni mniej jednak, masz ochotę na spacer? Opowiesz mi
jak… z… twoim… No, wiesz, o kogo chodzi!
- Pewnie… To co się dokładnie stało z Tobą i Eddiem…?
- Jesteśmy dorosłymi, niezwiązanymi ze sobą w żaden sposób
ludźmi, cierpiącymi niezdrową zdaniem niektórych satysfakcji z wzajemnego
poniżania się i obrażania. W sumie, jakby się na tym zastanowić, to nawet mi
trochę brakuje tej jego koszmarnie irytującej paplaniny.
- Jej, to ile czasu się nie widzieliście? – Spytała Evans,
zastanawiając się, czy jej związek z Jamsem naprawdę tak oddalił ją od reszty
świata, była bowiem pewna, że rano widziała ich jeszcze razem.
- Będzie – spojrzała na zegarek – Przeszło 40 minut.
- …
5 minut później, korytarz w pobliżu Wielkiej Sali.
Eddie Mauer musiał to przyjąć. W sposób niezaprzeczalny,
absolutny i niepodważalny, był uzależniony od Lexie. Oczywiście, nie zamierzał
jej tego mówić – w końcu to Lexie, która jest kobietą i nienawidzi mężczyzn, w
tym i jego.
Jakby na to jednak nie spojrzeć, ostatnie miesiące
spędził prawie że cały czas z nią. Byli
we dwoje tak długo, że zupełnie zapomniał, jak to jest być samemu.
Nie, broń Merlinie, nic do niej nie czuł. Przynajmniej taką
miał nadzieję – pewności nie miał, bo jakby nie patrzeć, ile razy wywiodła go
ona w pole?
Lubił Lexie. Na pewien sposób, ją lubił. Nigdy się z nią nie
nudził, mógł do woli wykłócać się z nią, i nigdy jej się to nie nudziło.
I było coś słodkiego w jej uporze. Eddie w tej jednej
chwili, zdał sobie sprawę, że nikt nie poznał go tak dobrze, jak ona. Ba, z
wzajemnością.
I, nie mógł zaprzeczać, nie była też brzydka. Ta niewielka
część jego, która kazała mu się czasem obejrzeć za dziewczyną, była zdania, że
jest wręcz piękna. Uwielbiał na nią patrzeć – zwłaszcza wtedy, gdy się
irytowała. Szalał za jej energią i udawaniem, że ma go w nosie.
Eddie westchnął. Choćby bardzo chciał, nie mógł zaprzeczyć.
Obecność Lexie, uzależniła go.
Tymczasem, okolica Wielkiej Sali.
Lexie łamała wszelkie zasady, jakie jej wpajano. Angażowała
się w znajomość z facetem – pozwoliła mu się poznać, sama poznała go jak własną
kieszeń.
Pozwalała mu się dotknąć – więcej niż jeden raz – i
sprawiała, że oboje czerpali z tego przyjemność.
Czy tego chciała, czy nie, zaangażowała się w to.
Nie, nie czuła nic do niego w taki sposób, jaki każdy
powiedziałby, że czuła. Uwielbiała się z nim kłócić – czasem, było to bardziej
przekomarzanie. Chociaż był jej przeciwnikiem, rozumiała go. W końcu oboje
walczyli o to samo. Oboje chcieli tego uniknąć.
Lubiła, gdy mówił w ten swój dziwny sposób. Bawiło ją to –
chociaż nigdy by mu tego nie powiedziała – i sprawiało przyjemność.
Nie mogła też zaprzeczyć, że jej nie podobał. Morgano, wręcz
przeciwnie, uważała, że jest bardzo przystojny i często nie potrafiła odmówić
sobie przyjemności popatrzenia na niego.
Zaufała mu bardziej niż komukolwiek wcześniej. Pozwoliła
wejść z buciorami w życie, otworzyła się i… nie potrafiła teraz funkcjonować
sama.
Lexie westchnęła. Popełniła błąd przed jakim ustrzegano ją
przez całe życie. I nie potrafiła się nawet zmusić, żeby go żałować.
5 minut później, Wielka Sala.
Wypatrzył ją, gdy wchodziła do Sali. Tak naprawdę,
specjalnie na nią poczekał. Chciał z nią porozmawiać. Nie wiedział po co – po
prostu, chciał.
Zatrzymała się obok, zanim ją zawołał. Gestem, pokazała
wyjście i odeszła, wyraźnie spięta.
Kiedy jednak dołączył do niej w jednym z korytarzy, stała
całkiem rozluźniona, oparta o ścianę.
- Mam wiadomość dla twoich zarazków – powiedziała z powagą –
Moje zarazki mówią, że ich pies, bardzo przeżył tak nagłe odseparowanie od
twoich, i wychodzą propozycją powolnego procesu odejścia.
- Moje zarazki nie chcą odejść – stwierdził przyglądając się
jej – Zrobiły nawet miejsce w szufladzie dla twoich. Nie chcą się angażować,
ale byłoby im miło, gdyby twoje zarazki, zostały czasem dłużej. Na próbę. Bo
moje zarazki, chyba pozwoliły sobie na zbyt wiele i mają kłopot z zapanowaniem
nad tym wszystkim.
- Moje zarazki są w tej samej sytuacji. Chyba przydałby im
się jakiś psychiatra. Zgadzam się, że dla ich dobra, jako gospodarze, nie
powinniśmy tak nagle ich rozstawać. Uważam wręcz – powoli podeszła do niego.
Zdawała sobie sprawę, że łamie kolejną z setek zasad – że powinniśmy się
postarać, żeby nie musiały się rozstawać. Nie gwarantuję, że wszystko wyjdzie
ale…
- Dla zarazków, wszystko.
Pozwoliła sobie na cichy śmiech. Podeszła jeszcze bliżej,
pozwoliła, by objął ją w pasie.
- To nie zmienia faktu, że jesteś irytującym dzieciakiem,
jak każdy facet który…
- Milcz, kobieto – przerwał jej zirytowany i pochylił się. W
ostatniej chwili jednak zamarł i spojrzał na przyglądający im się tłum –
Lexie…?
- Ale z ciebie baba, ludzi się wstydzisz? – warknęła i
przejęła inicjatywę, wprawiając uczniów w jeszcze większe osłupienie.
- Lily, gdzie ty tyle
byłaś!? Co się stało…?
- Eddie… Lexie… Oni – Evans wskazała osłupiała ręką w stronę
korytarza – Merlinie, są razem!!
- Że co…!? – James zakrztusił się z wrażenia.
- Nie, musiało ci się coś pomylić – stwierdziła z
przekonaniem Lauren.
- Nie, nic mi się nie pomyliło! Słowo honoru, że są razem!
Jestem tego tak pewna, jak tego, że tu siedzicie!!
Syriusz otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy
nadeszło potwierdzenie słów Evans. W otoczeniu tłumu gapiów, rozmawiając ze
sobą żywo. Jedynym szczegółem, jaki zmienił się w tym, na pozór zwyczajnym
obrazku były złączone dłonie pary.
- O cholera – powiedział cicho Black, a Lauren gwałtownie
pobladła.
- Dobrze powiedziane.
- Dajcie spokój, to nie realne – westchnęła rozbawiona
Lily, ściągając koszulę i szukając
wzorkiem swojej piżamy – Lexie i Eddie!
- Każdy mówił, że są dla siebie stworzeni – zauważyła Kitty,
rozczesując włosy – Dwóch takich indywiduów nigdzie nie znajdziesz. Są skrajnie różni, a przez to podobni.
- Oh, oczywiście, to, że są dla siebie, każdy głupi widział.
Ale pomyślałybyście, że się zejdą?
- Tak – powiedziała nagle Lily, zamierając w bezruchu – Oni
wcale nie są tak niedostępni, jakich zgrywają. Rozmawiałam kiedyś na ten temat
z Lexie i… Wiecie, myślę, że ona tak naprawdę, cholernie potrzebuje bliskości.
- Pewnie, że tak. Jest wynaturzona. Mam na myśli – odezwała
się nagle Mandy – że żyła w środowisku kobiet. Przecież prawdopodobnie, nawet
nie wie, kto jest jej ojcem, nie mówiąc o tym, że pewnie nigdy go na oczy nie
widziała. Czy tego chce, czy nie, jak każda z nas, pragnie silnego, męskiego
ramienia, na którym będzie mogła się oprzeć i
do którego przytulić.
- Kto by nie chciał…
- Tak, ale one wszystkie – podjęła po chwili Amanda – Tłumią
w sobie to poczucie i im wystarczą tylko głupie chwile. Lexie… Pozwoliła
Eddiemu się poznać. Ale ona podobno, zawsze trochę się wśród nich wszystkich wyróżniała. Była bardziej
niezależna i indywidualna.
- Skąd ty posiadasz taką wiedzę?
- Moja siostra, była w dormitorium z jedną z kuzynek Lexie –
wyjaśniła spokojnie dziewczyna – I tak od ust, do ust…
- Kurcze, mam nadzieję, że Lexie przerwie rodzinną tradycję
– zaśmiała się Lauren – Naprawdę, widać, że byliby razem szczęśliwi.
- Nie liczyłabym na Merlin raczy wiedzieć co – wtrąciła
Jessica – Na moje oko, oni do końca życia będą sobie w szczęściu egzystować
razem. Nie sądzę, żeby złamała dla niego swoje zasady. Jeszcze nie ona.
- Wiesz, w każdej rodzinie jest czarna owca – podsunęła
rozbawiona Lily – Oh, nie kraczmy. Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Są jak pogoda,
zawsze inna.
Niewątpliwym jest, że przeżycia Lexie i Eddiego, przeszła do
historii szkoły. W dalekiej przyszłości, wszyscy ci, którzy w tym czasie byli w
szkole, a których wnuki lub prawnuki, prosiły o opowieści z lat młodości,
wracali pamięcią właśnie do tej dwójki.
Naturalnym jest, że z biegiem lat, te wydarzenia, ulegały
zmianie – każdy zapominał o pewnych szczegółach, dodawał nowe, ujmował tych,
które odejmowały atrakcyjności. Jedni, opowiadali o nich z dużym uproszczeniem,
inni, dodawali melodramatyzmu, lub erotyzmu.
Nikt tak naprawdę, nie wiedział co kierowało tą dwójką,
nikt, nie znał ich uczuć i nikt, nie wiedział tak po prawdzie, co dokładnie
między nimi się działo.
A Eddie i Lexie, nie kwapili się, by prostować bujne
opowieści, które opowiadali ich przyjaciele.
I chociaż żadne z nich, nigdy się do tego nie przyznało,
gdyby ktoś zapytał i gdyby chcieli, opowiedzieliby tą historię z każdym,
najmniejszym nawet szczegółem.
Pytanie tylko: po co?
Lily westchnęła, patrząc na zegarek. Dochodziła dwunasta. Na
dworze lało jak z cebra. Nie przeszkadzało to jednak Gryfonom trenować – im
bliżej meczu, tym bardziej wytrzymali okazywali się być zawodnicy.
Lauren, zniknęła gdzieś pół godziny temu. Lily zauważyła, że
zdarzało jej się to coraz częściej. Evans podejrzewała, że King przesiaduje w
bibliotece – znów wróciły kłopoty z eliksirami.
Evans proponowała jej kilka razy pomoc, Lauren jednak za
każdym razem zaprzeczała, jakoby miała kłopoty i zapewniała, że da sobie radę
sama.
Ponieważ jednak coraz mniej czasu spędzały razem, Lily
odgadywała, że sobie nie radzi.
Evnas podniosła się z łóżka i ziewnęła przeciągle, poczym
włożyła zakładkę w podręcznik, machnęła różdżką w stronę notatek, które same
złożyły się i wsunęły do szuflady.
Podeszła do okna, otworzyła je i wzdrygnęła, gdy chłodne
powietrze uderzyło ją w twarz. Nawet jak na połowę lutego, pogoda była
wyjątkowo parszywa. Zamknęła okno tak szybko, jak je otworzyła, podbiegła do
szafy, wyciągając z niej dwa grube swetry. Wpakowała je do torby, złapała za
kubki, w których czasem przyrządzały herbatę i wybiegła z dormitorium,
postanawiając znaleźć przyjaciółkę.
W bibliotece, nie znalazła jej. Obeszła dokładnie wszystkie
regały, po King nie było jednak ani śladu. Gdy poczuła na sobie czujne
spojrzenie Madame Pince, do głowy wpadła jej pewna myśl.
- Dzień Dobry – powiedziała uprzejmie, wciskając ręce w
kieszenie. Wzrok, z jakim patrzyła na nią bibliotekarka, uświadomił ją, że mówi
zbyt głośno. Ściszając głos, kontynuowała – Nie widziała tu Pani Lauren King?
Rude włosy, Gryffindor…
- Wiem, która to Panna King – odpowiedziała bibliotekarka –
Ale nie widziałam jej tu od kilku tygodni.
- Nie? – Zdziwiła się Evans, marszcząc brwi – To gdzie ona
chodzi?
- Skąd mam wiedzieć – prychnęła kobieta i odeszła,
zostawiając dziewczynę samą sobie.
- Jeśli szukasz Lauren, proponuję przejść po klasach –
usłyszała obok siebie. Odwróciła się, stając twarzą w twarz z Lexie – Tu jest
tłocznio. Klasy są w porządku.
- Dobra myśl…
- Chłodno tu – oznajmił z powagą Black, rozkładając się na
krześle – Nie jesteś za lekko ubrana?
- Nie, jest w porządku – powiedziała z uśmiechem Lauren,
wyjmując podręczniki z torby – Dziękuję, że chcesz mi pomóc.
- Każdy pretekst dobry, a tak przynajmniej połączmy
przyjemne, z pożytecznym – stwierdził, wstając i podchodząc do niej. Złapał ją
za dłoń i przyciągnął do swojego policzka – Masz chłodne ręce. Zmarzłaś.
- Zawsze mam chłodne ręce – zauważyła – Po za tym, czuję, że
za chwilę nie będę miała – dodała, z łobuzerskim uśmiechem. Westchnął.
- Pewnie, że nie będziesz – powiedział, zdejmując sweter –
zakładaj.
- Zgłupiałeś?! Miałam na myśli inną formę rozgrzania!
Ubieraj się w tej chwili, jest zimno, zmarzniesz!!
- Widzisz, przyznajesz, że jest zimno – wytknął jej –
Zakładaj, albo sam ci go wcisnę przez głowę. No już, nie będziesz się uczyć
zmarznięta, mowy nie ma. Ja jestem stałocieplny.
- To akurat niemożliwe – zaśmiała się, ale po chwili wahania
włożyła ubranie. – Jak będzie ci chłodno, masz powiedzieć, oddam ci.
- W porządku – zapewnił żarliwie. Była więcej niż pewna, że
skłamał – Do roboty.
- Skup się – poprosił, podsuwając jej podręcznik pod nos –
To nie jest trudne.
- Łatwo ci mówić: skup się – prychnęła Lauren, zrezygnowanym
tonem – Nigdy tego nie załapię! Skąd mam to niby wiedzieć, to zaawansowana
magia!
- Nie widziałaś zaawansowanej magii – oznajmił z powagą
Syriusz – Posłuchaj. Nie denerwuj się, bo jak jesteś spięta, to trudniej ci się
skupić – poradził, wstając od stolika i podchodząc do niej od tyłu. Pochylił
się nad nią, objął w pasie i przytulił.
- Tak będzie mi się trudniej skupić – wyszeptała rozbawiona
– Nie pomagasz.
- Bądź przez chwilę cicho – polecił jej spokojnym,
usypiającym tonem – Zamknij oczy i rozluźnij się. Nie myśl o niczym…
- To trudne, gdy jesteś tak blisko, wiesz? – spytała
rozbawiona, ale przymknęła powieki. Ku jej zdziwieniu, podniecenie powoli z
niej wyparowało. Siedzieli tak przez chwilę nim się odezwała – Dobry jesteś.
- Lepiej ci?
- Było, dopóki nie przypomniałeś mi, że tu jesteś – zaśmiała
się, odwracając twarz w jego kierunku. Zbliżyła buzię bliżej, ale Black nie dał
się zwieść.
- Nie – powiedział, tym razem surowo – Skoro po dobroci nie
chcesz, zastosujemy inne metody.
- Jakie…?
Odszedł, siadając po drugiej stronie stołu i odsunął się,
najdalej jak tylko mógł. Zmarszczyła brwi.
- Kij i marchewka – oznajmił z powagą – Nagroda i kara.
- Jesteś potworem – wycedziła zawzięcie, mrużąc oczy – I tak
wiem, że długo nie wytrzymasz.
- To się jeszcze okaże.
- Wiesz, że to nie pedagogiczne? – spytała, przyglądając mu
się uważnie – Nauczyciel musi wspierać swojego ucznia.
- Uczeń musi mieć motywację.
- To nie w porządku. Najpierw mnie podkusiłeś a teraz, tak
sobie po prostu… poszedłeś?
Zaśmiał się, pochylił nad stołem. Natychmiast doskoczyła do
niego, zadowolona z siebie. Ich nosy zetknęły się.
- Tak – powiedział, prostując się – Metody wytwarzania
eliksirów leczniczych, ich rodzaje i klasyfikacja.
- Ranisz mnie.
- Stosowane bezpośrednio na rany, dobrze, a dalej?
Westchnęła, rzuciła okiem na podręcznik i poddała się.
- Widzisz, i umiesz – ucieszył się, a dziewczyna westchnęła
– Daj spokój, wiesz, że to było jedyne wyjście.
- To bestialstwo – powtórzyła z uporem, kładąc ręce na
blacie stołu – Nie masz serca.
Złapał ją za ręce i przyciągnął bliżej siebie.
- Teraz mogę powiedzieć coś ckliwego i taniego, w
stylu: pewnie, bo ty je masz; albo
skitować to milczeniem – powiedział z powagą. Parsknęła śmiechem – Lubię jak
się uśmiechasz.
- Na jedno wyszło – zauważyła rozbawiona, pochylając się nad
stołem – Następnym razem, po prostu milcz. Nie lubię ckliwych i tandetnych
wyznań.
- Całe szczęście, bo nie mam ich zbyt wiele w zanadrzu –
westchnął z ulgą, zbliżając się do niej – Lauren, powiedzmy im.
- Syriusz ja…
Urwała, bo oto drzwi otworzyły się. Odsunęli się, wpatrując
w nie z niepokojem.
- Lauren? Je… Oh, tu jesteś! Mam swetry i k… Syriusz.
- Cześć – uśmiechnął się, zamykając książkę.
- Co tu robisz?
- Szukałam cię – powiedziała Evans – Pomyślałam, że pewnie
gdzieś kujesz w samotności i chciałam ci pomóc, ale widzę, że jesteś zajęta.
- Wyręczyłem cię – wyjaśnił Black – Nie mam nic do roboty, a
Lauren nie chciała ci zawracać głowy. Strasznie uparty z niej egzemplarz, jak
ty z nią wytrzymujesz?
- Szantaż, kary cielesne i znęcanie się psychiczne –
powiedziała z powagą Lily. Black z trudem nie wybuchł śmiechem, widząc oburzoną
minę Lauren – Rozumiem, że nie jestem potrzebna?
- Właściwie, trzeba jej jeszcze wbić do głowy jeden rozdział
– oznajmił Syriusz – Ale mnie już brak argumentów, więc zostawię ją w twoich
rękach. Powodzenia – pokłonił się przed Lily i ewakuował tak szybko, jak to
było możliwe.
- Czemu nie powiedziałaś, że potrzebujesz pomocy? – spytała
Lily, siadając na miejscu Blacka i wyciągając dwa kubki i sweter – Oh. Widzę,
że jesteś już ubrana.
- Cholera,
zapomniałam o tym! – Westchnęła dziewczyna, przypominając sobie o
ubraniu, które pożyczył jej chłopak – Zmarznie w drodze powrotnej… Było
koszmarnie zimno, a ja zapomniałam czegoś na wierzch… Jest uprzejmy.
- Wierzę – pokiwała głową dziewczyna, przyglądając się
uważnie przyjaciółce – Jesteście przyjaciółmi… To, ile ci zostało do nauki?
- Niewiele – wyszeptała szybko Lauren, wdzięczna
przyjaciółce, ze nie wałkuje dłużej tego tematu.
Przyjrzała się z uwagą, recytującej w skupieniu regułki
Lauren. Czuła, że między przyjaciółką a Syriuszem, dzieje się coś więcej. Ich
speszenie, gdy weszła do klasy, nerwowe uśmiechy, zakłopotanie dziewczyny, gdy
Lily zadawała jej pytania.
Evans wydawało się być to dziwnie znajome. Do tej pory,
pogodziła się z myślą, że Lauren i Syriusza nie będzie łączyło nic więcej.
Oboje byli względem siebie tak naturalni, przyjaźni, że nie miała wątpliwości,
że ich przyjaźń jest dla nich najważniejsza.
A jednak, wyczuła wyraźnie między nimi napięcie, zupełnie
tak, jakby byli bliżej niż wcześniej.
Evans uśmiechnęła się lekko, mając niejasne wrażenie, że jej
przyjaciółka nie za długo będzie już samotna.
W końcu nie była ślepa – wyraźnie dostrzegła spojrzenie,
jakim Syriusz obdarzył na odchodnym. Takie samo, widywała prawie codziennie,
gdy rozstawała się z Jamesem.
Było mu cholernie zimno. Merlinie, cholernie, to zbyt mało
powiedziane. Przeklinał w myślach swoją głupotę, że nie pomyślał o dodatkowym
ubraniu, wychodząc z dormitorium. Przecież znał Lauren na tyle dobrze, że
wiedział, że na pewno zapomni zabrać coś z dormitorium. Czasem bywała bardzo
roztrzepana.
A on? On nie miał w naturze zapobiegawczości. I teraz
przyszło mu za to marznąć.
Kiedy jednak tylko pomyślał sobie o Lauren – małej, kruche i
delikatnej – przemarzniętej do kości tak jak on teraz, wszelkie wątpliwości
przeszły jak za dotknięciem różdżki. Mógłby marznąć całe wieki, byleby jej nie
było zimno.
Pokręcił głową, wyklinając w myślach samego siebie.
<i> Wpadłeś po uszy, Syriuszu Blacku, jak nic.
Zwariowałeś na punkcie dziewczyny, świat się kończy. </i>
Zdjęła sweter Syriusza, złożyła go w kostkę i ułożyła na
szafce nocnej. Na widoku, żeby rano nie zapomnieć go zabrać ze sobą.
Z łazienki dobiegł ją szum wody. Dziewczyny nie wróciły
jeszcze ze Wspólnego, Lily brała kąpiel. Była sama.
Położyła się na łóżku i westchnęła cicho. Merlinie, świat
przekręcał się do góry nogami. Gdyby ktoś rok temu powiedziałby jej, że będzie
tu leżeć, wzdychając do Blacka, wyśmiałaby go w żywe oczy. Tymczasem – chociaż
nie widziała go tylko dwie godziny – już tęskniła. W końcu, chociaż spędzili
razem prawie cały dzień, tak blisko, przy sobie, miała go tylko chwilkę. A
gdyby tak…
Pokręciła głową. Aż tak zdesperowana nie była! Tylko
zakochane idiotki-desperatki, sięgają po takie sztuczki. Ale… gdyby tak tylko
raz? Na chwilę?
Sięgnęła ręką po sweter i przyłożyła go do policzka.
Zamknęła powieki, wciągnęła mocno zapach materiały i odpłynęła całkiem.
<i> Zakochana idiotka-desperatka</i>, pomyślała
nim zasnęła.
James padł na łóżko, zanim zdążył do niego dobrze dojść.
- Dzięki – rzucił do Remusa, gdy nie poczuł pod plecami
książek ani ubrań, które jeszcze rano tam leżały – Jesteś wielki.
- Jesteś ledwo żywy – uświadomił go Lupin. Potter wydał z
siebie tylko przytakujący pomruk. Na nic więcej nie miał sił.
- Powiedz, że nie było nic na jutro – odezwał się po chwili,
podnosząc się na łokciach.
- Dwie stopy wypracowania dla McGonagall – powiedział Lupin,
na co James jęknął, siadając – Masz je w drugiej szufladzie.
Potter opadł z powrotem na poduszkę.
- Znów dzięki. Masz u mnie dług, znowu.
- Raczej odwrotnie – uśmiechnął się Lupin.
- Nie mam sił o tym teraz dyskutować, ale się mylisz –
wycedził Potter. Zapadła cisza, przerywana tylko pochrapywaniem Petera i
stłumionym nuceniem, dobiegającym z łazienki.
James przymknął oczy, łapiąc oddech. Już dawno nie dostał
tak w kość – był przemarznięty, zmęczony, cały mokry i ubłocony. Miał stertę
prac domowych a do tego wszystko, koszmarnie tęsknił za Lily.
Te kilkadziesiąt minut, które udawało im się czasem spędzić
w ciągu dnia, nie wystarczało mu.
Kochał Quidditch, to było pewne. Zawsze z przyjemnością
chodził na treningi, nawet gdy trwały po kilka godzin, w deszcz czy śnieg.
Nigdy dotąd jednak, nauczyciele nie wymagali od nich aż tyle, w okresie gdy
zbliżały się rozrywki. Teraz jednak, od września, nieustanne obarczali ich
nowymi pracami domowymi, testami. Ledwo oddali jedno – już czekało ich coś
nowego.
No i Lily. Robił co w jego mocy, by się z nią spotykać tak
często, jak to tylko możliwe. Razem się uczyli, schodzili na posiłki i zajęcia.
Czasem, wieczorem, udało im się spędzić trochę wolnego czasu w Pokoju Wspólnym.
Jednym słowem, James Potter, był na skraju wytrzymałości. I
tego wieczora, nie udało mu się dojść do łazienki przed snem.
Evans wyszła z łazienki, wycierając włosy w ręcznik.
- Lauren łazienka… - Urwała, dostrzegając skuloną na łóżku
postać przyjaciółki. W pierwszej chwili pomyślała, że King płacze. Od razu
poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku, spowodowany falą wyrzutów sumienia.
Pierwsze wrażenie okazało się być mylne – gdy podeszła bliżej, okazało się że
King po prostu śpi, z buzią ukrytą w swetrze Syriusza.
Lily odłożyła ręcznik, okryła przyjaciółkę kołdrą i
wyciągnęła rękę w stronę ubrania. Zawahała się, cień uśmiechu wkroczył na jej
buzię.
Zasłoniwszy kotary łóżka King, podeszła do toaletki i zajęła
się rozczesywaniem mokrych włosów.
Zgromadzili się we trzech, obserwując z uwagą śpiącego
Jamesa. Chłopak zachrapał.
- Obudzimy go? – spytał szeptem Syriusz, patrząc na Remusa –
Zaraz śniadanie.
-Niech śpi –
powiedział z powagą Remus, wzdychając głęboko – Jest ledwo żywy.
- Ominie go transmutacja…
- Kogo bardziej się boisz, Madame Pomfrey, gdy trafi z
wyczerpania do Skrzydła, czy McGonagall, jak nie przyjdzie na zajęcia? – spytał
rozsądnie Syriusz, a Remus zgodził się z
nim w milczeniu – Niech śpi, należy mu się. Chodźcie, zrobiłem się głodny.
- A gdzie… - zaczęła Lily, ale Syriusz uciszył ją gestem
ręki.
- Odsypia – powiedział, siadając między nią a Lauren. Z
trudem powstrzymał się przed pocałowaniem na dzień dobry Lauren. Zamiast tego
sięgnął po misę z owsianką i dodał, zwracając się do Lily – Zdecydowaliśmy, że
powinien się trochę wyspać bo ostatnio ma na to mało czasu.
- Zauważyłam – westchnęła Lauren – To z tymi gadkami Tylora,
to aktualne? Długo by siedział po tym w Szpitalnym?
Lupin parsknął w swoją herbatę.
- Widzę, że odzywa się w tobie desperacja, Lily Evans –
powiedział z powagą Syriusz. Remus ukradkiem otarł brodę ręką – Ale żeby sięgać
po tak nieczyste rozwiązanie?
- To był twój pomysł – przypomniała Lauren, mocno rozbawiona
sytuacją – Ale zgadzam się, że Tylor przesadza. Duża część drużyny, czekają w
tym roku egzaminy, a on urządzą całodniowe treningi, nie dając im nawet chwili
wytchnienia. Ja też chcę, żebyśmy wygrali, ale na Złote Gacie Dumbledora, to
już wykracza po za granicę!
- Świetnie powiedziane – oznajmił z powagą Remus – Może te
palące się spodnie, to dobry pomysł?
- Można by wyczarować te małe płomyki i wsadzić mu w
spodnie, jak będzie brał prysznic… Jeśli…
- Ej! Ale ja żartowałam! – powiedziała szybko Lily, a
trzy-czwarte Huncwotów spojrzało na nią poważnie.
- Lily, my w pewnych sprawach, zawsze jesteśmy poważni.
Podpalenie spodni kapitana drużyny Gryfonów, który wypruwa resztki sił z
naszego przyjaciela, jest naszym obwiązaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz